Выбрать главу

Ona po prostu odeszła.

Wmawiając sobie, że się myli, pobiegł do chaty.

Szarpnął za drzwiczki szatki i zobaczył, że jest pusta. Nie pozostało śladu bytności Lisy. Nie było plecaka ani aparatu fotograficznego, ani filmów, ani zeszytów z notatkami czy torebek z nasionami. Nic, oprócz pogniecionej papierowej torby, wsuniętej w najdalszy kąt najwyższej półki i najwidoczniej zapomnianej. Patrzył na nią długo, przypominając sobie, że ją już przedtem widział, przypominając sobie ból w oczach Lisy, gdy odkryła jego tożsamość, i to, że zabrała wtedy torbę zjego rąk; mówiąc, że to było przeznaczone dla Rye'a, nie dla Bossa Maca, który nie potrzebuje takich prezentów.

Powoli wyjął porzuconą torbę z szatki. Podszedł do miejsca, gdzie słońce wpadało przez otwarte drzwi i zobaczył, że jest w niej męska koszula – szara, z delikatnymi plamkami błękitu i zieleni, uszyta z miękkiego, lśniącego jak jedwab lnu. Pogłaskał ją bardzo delikatnie, jakby obawiał się, że to tylko dym, który rozwieje się przy najmniejszym ruchu. Pogładził palcami guziki – były niezwykle gładkie, z delikatnym wzorem – i zdał sobie sprawę, że są zrobione z kości słoniowej lub rogu.

– Gdzie ona coś takiego znalazła? – wyszeptał ze zdziwieniem. – I skąd, na Boga, miała tyle pieniędzy, żeby to kupić?

Zajrzał do środka, gdzie pod kołnierzykiem większość koszul ma metkę. Tu nie było nic, ale zwrócił uwagę, że wykończenie jest staranniejsze niż kiedykolwiek widział. Rozpiął koszulę i przejrzał boczne szwy, gdyż najbardziej ekskluzywne domy mody tam też umieszczały metki. Tutaj również nic nie znalazł. Z niedowierzaniem przesunął jeszcze raz palcami po tych niezliczonych, drobniutkich szwach, mówiąc sobie, że to nie może być prawda, że ona nie byłaby w stanie uszyć tego przy pomocy tych paru przyborów, które mieściły się w plecaku. Nie dałaby rady wyciąć guzików z rogu i wypolerować ich tak, żeby miały gładkość satyny. Nie mogłaby spędzić godziny za godziną, siedząc po turecku na podłodze chaty i szyjąc, szyjąc, szyjąc aż do zachodu słońca, kiedy to musiała odkładać robotę do następnego dnia. A kiedy dowiedziała się, kim on jest, odjechała, nie wspominając nawet o tym prezencie, któremu poświęciła tak wiele wysiłku i troski.

"Co jest w tej torbie?"

"Nic, czego byś potrzebował".

Na chwilę zamknął oczy, nie mogąc znieść bolesnej prawdy. Lato się skończyło i Lisa odkryła, że mężczyzna o imieniu Rye nie istnieje poza łąką, w realnym świecie. Ochraniając siebie tak zawzięcie, zranił ją, złamał jej serce i na dodatek nie zdawał sobie z tego sprawy. Aż do chwili obecnej.

"Co jest w tej torbie?"

"Nic, czego byś potrzebował".

Powoli zdjął kurtkę, potem spłowiałą roboczą koszulę i włożył prezent uszyty przez Lisę dla Rye'a, kowboja nie posiadającego ani grosza.

Koszula pasowała na niego idealnie.

Lisa skierowała konia na trakt, który odchodził od starej drogi i wiódł w kierunku sąsiedniego rancho, skąd do miasta było już tylko ze dwa kilometry. Nosy natychmiast zwolnił kroku. Próbowała popędzić go, najpierw głosem, a potem i obcasami. Koń niechętnie przyśpieszył, by zaraz zwolnić, kiedy tylko puściła wodze. Zachowywał się tak, jakby nogi przyklejały mu się do ziemi, i najwyraźniej chciał zawrócić do swojej stajni. Próbował stawać dęba na widok każdego cienia, skręcać we wszystkie boczne ścieżki, strzygł uszami i z oczu wyzierało mu niezadowolenie.

– Słuchaj – odezwała się Lisa głośno, pochylając się do łba upartego zwierzęcia. – Wiem, że to nie jest droga na twoje rancho, ale ja chcę właśnie tędy pojechać. – Jesteś tego pewna?

Uniosła głowę i z niedowierzaniem spojrzała przed siebie. Rye obserwował ją siedząc na Devilu. Czarna sierść konia błyszczała od potu, nozdrza rozdymały się, chwytając z wysiłkiem powietrze. Kawałki gałązek i liści przyczepiły się do siodła i uprzęży.

– Jak tu się…? – Głos jej się załamał.

– Na skróty – odparł Rye krótko.

– Nie powinieneś był za mną jechać – powiedziała, usiłując powstrzymać łzy. – Chciałam, żebyś zapamiętał mnie, jak się śmieję.

– Musiałem cię dogonić. Zostawiłaś coś ważnego. Bezradnie patrzyła, jak rozpina kurtkę. Zbladła, widząc, że ma na sobie uszytą przez nią koszulę.

– Nie… nie rozumiesz – rzekła z trudem, przestając zważać na płynące łzy. – Zrobiłam t… to dla kowboja Rye'a. Ale on istnieje tylko podczas lata, na łące. Tak jak i ja.

– Mylisz się. Istnieję naprawdę, i ty też. Chodź do mnie, maleńka.

– Nie myślę, żeby… – zaczęła drżącym głosem.

– Myślenie zostaw już mnie -powiedział specjalnie szorstkim głosem. – Chodź bliżej, dziecinko. Bliżej.

Zamknęła oczy, żeby oprzeć się pokusie dotknięcia go. Mimo że stał blisko, wiedziała, że tak naprawdę jest poza jej zasięgiem. Nagle Rye bez ostrzeżenia spiął konia, znalazł się tuż niej i porwał w ramiona. Uniósł ją z siodła i trzymał mocno w objęciach. Zanurzył twarz w jej włosach, nie starając się nawet ukryć drżenia, kiedy jej ręce powoli objęły go za szyję i uścisnęły z całej siły.

– To nieważne, czy jest lato, czy zima, łąka czy rancho -.odezwał się po chwili. – Rye czy Boss Mac, czy Edward Ryan McCall Trzeci, to wszystko nie ma znaczenia. Wszyscy oni cię kochają. Ja cię kocham. Kocham cię tak bardzo, że nie mogę doczekać się, żeby ci to powiedzieć.

Całował ją powoli, czule, chciał pokazać w ten sposób, jak bardzo ją kocha, jak bardzo potrzebuje. Czuł, że po policzkach spływają mu jej gorące łzy, i słyszał słowa miłości wypowiadane na przemian z urywanym szlochaniem. Tulił ją mocno i wiedział, że już nigdy nie obudzi się samotny.

Wzięli ślub na łące, a otaczająca ich przyroda zachwycała swoim bogactwem. On miał na sobie uszytą przez Lisę z taką miłością koszulę i od tej pory nosił ją w każdą rocznicę tego dnia. Pory roku przychodziły i odchodziły, tak jak to następowało od wieków. Łąka rozbrzmiewała śmiechem ich dzieci, a potem dzieci ich dzieci, kiedy odkrywały pełnię życia, jaką łąka znała od początku istnienia.

Gorączka zmysłów, znana jako miłość, nie jest ograniczana ani przez pory roku, ani przez miejsce, ani też przez mijający czas.

Elizabeth Lowell

***