Rye patrzył na nią, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał na temat tej zbieraniny śmieci i prania w strumieniu. Pamiętał, że inni studenci jeździli raz na tydzień do miasta na zakupy i do pralni, a ekwipunku mieli tyle, że jego dwa najsilniejsze konie niemal uginały się pod tym ciężarem. Natomiast wyglądało na to, że Lisa nie przywiozła ze sobą nic oprócz patelni i wiadra. Jej ubranie było czyste, ale bardzo sfatygowane. Na dżinsach i koszuli miała łaty, przyszyte niewiarygodnie drobnym, misternym ściegiem. Najpierw przypuszczał, że to może teraz taka moda, żeby nowe rzeczy miały specjalnie znoszony wygląd. Teraz zaczynał w to wątpić. Może ona lubi chodzić w starych, wygodnych ubraniach, tak jak zresztą i on.
A może po prostu tylko takie miała.
Lisa nie zauważyła, że przybysz przygląda się jej ubraniu z takim zastanowieniem. Była zajęta odcinaniem jeszcze jednego plastra bekonu z kawałka przywiezionego przez Lassitera. Używała do tego złamanego scyzoryka, który znalazła w chwastach na podwórku przed domem. Niestety, osełki nie udało się jej znaleźć. Usunęła rdzę, ale i tak ostrze nie nadawało się nawet do krojenia masła.
Mruknąwszy jakieś słowo w obcym języku, odłożyła na bok ten beznadziejnie tępy nóż i podeszła do ściany chaty. Wybrała ostry odłamek szkła, wróciła do ogniska i zaczęła kroić bekon lekkimi, szybkimi pociągnięciami, trzymając szkło między kciukiem i palcem wskazującym·
– Zginął ci nóż? – spytał Rye, nie starając się nawet ukryć zdumienia.
– Nie. Tyle że ten, który tu znalazłam, był mocno zardzewiały – powiedziała, kładąc plaster bekonu na żeliwnej patelni.
– Aha. Jadę jutro do miasta. Czy mam ci przywieźć nowy?
Lisa spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
– To bardzo miło z twojej strony, ale znalazłam tu dosyć szkła, żeby wystarczyło na kilka lat.
– Szkła? – powtórzył.
– Tak – powiedziała. – No i jest tu pełno poroży jeleni, więc można zrobić ostrza.
– Poroży jeleni?
Spostrzegła wyraz jego twarzy i roześmiała się cicho, gdy uzmysłowiła sobie, jak to musiało zabrzmieć.
– Używa się szpica rogu, żeby zaostrzyć brzegi, kiedy krawędź się stępi – wyjaśniła. – Szkło nie łamie się w prostą linię, tylko raczej tworzy wiele malutkich krzywizn. Trzeba więc przyłożyć czubek rogu do brzegu i przycisnąć, a wtedy odpadną maleńkie odpryski. I tak szlifuje się ostrze. Taki nóż jest dość nierówny, ale straszliwie ostry. Przez chwilę.
Nastała krótka cisza, podczas której Rye próbował zrozumieć to, co właśnie usłyszał, i jakoś pogodzić z jej zwodniczą, delikatną urodą.
– Czy jesteś jedną z tych zwariowanych studentek antropologii, które próbują żyć jak w epoce kamienia łupanego? – zapytał w końcu.
Cichy śmiech i rozbawione ametystowe oczy sprawiły, że po jego ciele przeszły ciarki.
– Ciepło – przyznała, wciąż się uśmiechając. – Moi rodzice są antropologami i badają codzienne życie ludów prymitywnych. Myśliwych, zbieraczy, nomadów – nazwij ich jak chcesz. Mama zbierała nasiona i rośliny w każdym miejscu, gdziekolwiek byliśmy, i wysyłała je do uniwersyteckiego banku nasion. Naukowcy, którzy pracują nad wyhodowaniem wysoko wydajnych i odpornych na choroby _odmian zbóż dla trzeciego świata, będą używali ich do swoich eksperymentów. Dlatego właśnie jestem tutaj.
– Jesteś odporna na choroby i wysoko wydajna? – zażartował z kamienną twarzą.
W nagrodę usłyszał śmiech tak wdzięczny, że znów serce zabiło mu mocniej.
– Nie, ale jestem doświadczonym zbieraczem nasion, przyzwyczajonym do życia pod gołym niebem.
– Inaczej mówiąc, w sam raz nadajesz się do pracy na Łące McCalla?
Przytaknęła i potoczyła wzrokiem wokoło, po czystej, spokojnej łące i osikach drżących na tle głębokiego błękitu nieba.
– Spośród wszystkich miejsc na świecie, jakie widziałam, to jest najpiękniejsze – powiedziała cicho, zamykając na chwilę oczy, jak pod wpływem zmysłowej pieszczoty. – Świeże, czyste, doskonałe – wyszeptała. – Czy masz pojęcie, jak rzadko spotyka się coś takiego?
Przez długą chwilę Rye patrzył, jak Lisa chłonie wszystkimi zmysłami słońce, zapach trawy i wiatr. Narastała w nim pewność, że tym razem się pomylił. Ona była właśnie taka jak łąka – świeża, czysta, doskonała i bardzo, bardzo wyjątkowa. Każda z poznanych przez niego kobiet była przerażona brakiem wszelkich wygód na rancho, gołymi drewnianymi deskami podłogi, stalowymi sztućcami i staroświecką kuchnią oraz tym, że Rye niedwuznacznie dawał do zrozumienia, iż zajmowanie się jego domem będzie należało raczej do żony niż do służących. To samo dotyczyło stajni. Jeżeli ktoś chce pojeździć konno, może równie dobrze, do cholery, sprzątać boksy, czyścić siodła i uprząż i w ogóle zasłużyć na to, żeby móc dosiąść konia.
Każda z tamtych kobiet kazała mu iść do diabła, nie zdając sobie zresztą z tego sprawy, że jemu właśnie o to chodziło. Nie sądził, że Lisa też by tak postąpiła. Nie musiała obawiać się o swoje paznokcie, miała je krótko obcięte i równie czyste, jak kosmyki platynowoblond włosów, zwisających wokół lekko zaróżowionej twarzy. Wciąż miał przed oczami jej sylwetkę, wyciągającą się na czubkach palców w daremnym wysiłku, by jak najmocniej uderzyć siekierą i odrąbać porządny kawał drewna. Dużo czasu spędziła przy tej pracy, gdyż miała czerwone ślady na dłoniach. Widział je wyraźnie, kiedy nakładała mu na talerz parujący, pachnący ziołami chleb i chrupiący bekon.
– Po obiedzie narąbię ci drzewa – odezwał się nagle.
Myśl, że ona może nie mieć na czym ugotować sobie jedzenia, nie dawała mu spokoju.
Ręce Lisy, nakładające właśnie bekon na poobijany cynowy talerz, zatrzymały się na chwilę. Widocznie Rye wciąż uważał, że musi jakoś zapłacić za to jedzenie. Im dłużej przyglądała się jego ubraniu, tym bardziej wątpiła, że mógłby sobie na to pozwolić. I wcale zresztą tego nie chciała. Ale zdawała sobie sprawę, jak dumny potrafi być ubogi mężczyzna.
– Dziękuję – powiedziała cicho. – Nie najlepiej radzę sobie z siekierą. Tam, gdzie mieszkaliśmy, nie było takich dużych kawałków drewna, żeby trzeba było je rąbać przed włożeniem do ognia.
Rye ugryzł kawałek chleba i aż przymknął oczy w zachwycie. Chleb był miękki, parujący, o egzotycznym aromacie – niczego takiego w swoim życiu nie próbował. Jedzenie zawsze smakowało mu lepiej w tym czystym, górskim powietrzu, ale to było coś wyjątkowego.
– To najlepszy chleb, jaki kiedykolwiek jadłem. Co do niego dodałaś?
– Tutaj przy strumieniu rośnie pewien gatunek dzikiej cebuli – powiedziała Lisa, siadając ze skrzyżowanymi nogami na ziemi. – Znalazłam też roślinę o rzadkim zapachu, podobnym do sago, i inną, coś w rodzaju pietruszki. Widziałam, jak skubały je jelenie, więc nie mogły być trujące. Dodałam po trochu wszystkiego. Chleb jest niezbędny do życia, ale dopiero przyprawy nadają smak jedzeniu.
– Może lepiej uważaj z tymi ziołami.
– Ależ ja nie wchodzę na ogrodzony teren.
– Nie to miałem na myśli. Niektóre rośliny mogłyby ci zaszkodzić.
– Ale wtedy jelenie by ich nie jadły – odpowiedziała rozsądnie. – Nie bój się, zanim tu przyjechałam, spędziłam trochę czasu w bibliotece na uniwersytecie. Wiem dokładnie, jak wyglądają tutejsze rośliny, które mogą mieć działanie narkotyczne lub psychotropowe.
– Psychotropowe? Narkotyczne?
– Aha – skinęła głową, przełykając kęs bekonu.
– Na przykład mogą wywołać halucynacje, delirium czy nawet całkowite zatrzymanie oddechu. Nie dalej niż dziesięć metrów stąd rosną zioła, które mogą łagodzić objawy astmy, spowodować napad szału lub nawet śmierć, wszystko zależy od dawki. To bieluń. Można go znaleźć pod każdą szerokością geograficzną. Rozpoznałam go od razu.