- Ale proszę pani - zaczął Kleofas - moje płuca...
- Zostaw swoje płuca w spokoju i chodź lepiej do tablicy powiedzieć nam, co wiesz na temat dopływów Loary -
powiedziała pani.
Pani skończyła pytać Kleofasa i ledwo zdążyła posłać go do kąta, kiedy wszedł Rosół.
- Kolej na pani klasę - oznajmił.
- Doskonale - powiedziała pani. - Proszę wstać i po cichu ustawić się parami.
- Ukarani też? - zapytał Kleofas.
Ale pani nie mogła mu odpowiedzieć, bo Ananiasz znowu zaczął
płakać i krzyczeć, że on nigdzie nie pójdzie, że gdyby wiedział, to przyniósłby od rodziców usprawiedliwienie, że je przyniesie jutro.
Obiema rękami trzymał się swojej ławki i wierzgał nogami na wszystkie strony. Więc pani westchnęła i podeszła do niego.
- Posłuchaj, Ananiaszu - powiedziała. - Zapewniam cię, że nie ma się czego bać. Nikt cię nawet nie dotknie. Zobaczysz, to bardzo zabawne. Lekarze przyjechali dużym autobusem, do którego wchodzi się po schodkach. W tym autobusie jest tak ładnie, że nawet sobie nie wyobrażasz. A poza tym, wiesz co? Jeżeli będziesz grzeczny, przyrzekam, że cię zapytam z arytmetyki.
- Z ułamków? - zapytał Ananiasz.
Pani odpowiedziała mu, że tak, więc Ananiasz puścił się ławki i stanął z nami, trzęsąc się okropnie i przez cały czas popłakując cicho: „Buuu, buuu, buuu".
Wychodząc na podwórko, minęliśmy starszych chłopaków, którzy wracali do klasy.
- Czy to boli? - zapytał ich Gotfryd.
-Okropnie! - odpowiedział jeden. - Piecze i szczypie, i drapie, a oni mają wielkie noże i wszędzie jest pełno krwi!
I poszli, śmiejąc się, a Ananiasz rzucił się na ziemię i zrobiło mu się niedobrze. Więc musiał przyjść Rosół, wziąć go na ręce i zanieść do gabinetu pielęgniarki. Przed bramą szkoły stał biały autobus, duży jak nie wiem co, z jednymi schodkami do wchodzenia z tyłu, a drugimi do wychodzenia z boku, na przodzie.
Bardzo fajny. Dyrektor rozmawiał z kimś w białym fartuchu.
- To właśnie ci - powiedział dyrektor - o których panu mówiłem.
- Może pan być spokojny, Panie Dyrektorze - uśmiechnął się lekarz. - Już my sobie z nimi poradzimy. Jesteśmy przyzwyczajeni. Wszystko odbędzie się w ciszy i spokoju.
A potem usłyszeliśmy straszny wrzask. To zbliżał się Rosół, ciągnąc za rękę Ananiasza.
- Sądzę - powiedział Rosół - że powinniście panowie zacząć od tego. Jest trochę nerwowy...
Wtedy jeden z lekarzy wziął Ananiasza na ręce, a Ananiasz kopał
go bez przerwy, wrzeszcząc, żeby go puścić, że obiecano mu, że nikt go nie dotknie, że wszyscy kłamią i że on się poskarży policji.
A potem lekarz wszedł z Ananiaszem do autobusu. Usłyszeliśmy jeszcze jakieś krzyki, a potem gruby głos mówiący: „Tylko się nie ruszaj! Jak nie przestaniesz się wiercić, zabiorę cię do szpitala!".
Potem rozległo się: „Buuu, buuu, buuu" i zobaczyliśmy, jak bocznymi drzwiami, uśmiechnięty od ucha do ucha, wychodzi Ananiasz i pędem wraca do szkoły.
- Dobrze - powiedział jeden z lekarzy, ocierając twarz. -Pierwsza piątka, wystąp! Jak w wojsku!
Ale nikt się nie ruszył, więc lekarz pokazał palcem pięciu z nas.
- Ty, ty, ty, ty i ty! - powiedział.
- Dlaczego my, a nie on? - zapytał Gotfryd, pokazując na Alcesta.
- No właśnie! - zawołaliśmy chórem, Rufus, Kleofas, Maksencjusz i ja.
- Pan doktor powiedział, że ty, ty, ty, ty i ty - powiedział Alcest. -
Nie mówił o mnie. Więc to ty masz tam iść i ty, i ty, i ty, i ty! A nie ja!
- Tak? No to jak ty nie pójdziesz, to ani on, ani on, ani on, ani on, ani ja też nie! - zawołał Gotfryd.
- Może już dość? - krzyknął lekarz. - Wy, pięciu, jazda do środka!
Ale szybko!
Więc weszliśmy do środka. W autobusie było bardzo fajnie!
Najpierw jeden z lekarzy zapisał nasze nazwiska. Potem kazano nam ściągnąć koszule, ustawiono kolejno za taką szybką i powiedziano, że już po wszystkim i żebyśmy się ubrali.
- W dechę ten autobus! - pochwalił Rufus.
- Widziałeś ten stolik? - zapytał Kleofas.
- Fajnie czymś takim podróżować! - powiedziałem.
- Jak to działa? - zapytał Maksencjusz.
- Nie dotykajcie niczego! - krzyknął któryś lekarz. - I wychodźcie już! Nie mamy czasu! No, jazda... Nie! Nie z tyłu! Tędy! Tędy!
Ale Gotfryd, Kleofas i Maksencjusz poszli wysiadać tyłem, wpadli na chłopaków, którzy właśnie wsiadali, i zrobił się okropny bałagan. A potem lekarz, co stał przy tylnych drzwiach, zatrzymał
Rufusa, który obszedł autobus dookoła i chciał wsiadać znowu, i zapytał go, czy już nie był na prześwietleniu.
- Nie - powiedział Alcest - to ja już byłem na prześwietleniu.
- Jak się nazywasz? - zapytał doktor.
- Rufus - powiedział Alcest.
- Trzymajcie mnie! - zawołał Rufus.
- Ej, wy tam! Nie wchodźcie przednimi drzwiami - krzyknął
któryś lekarz.
I lekarze dalej borykali się z mnóstwem chłopaków, którzy wsiadali i wysiadali, i z Alcestem, który tłumaczył jednemu z nich, że jego to nie warto, bo on już i tak nie ma ślepej kiszki. A potem z autobusu wychylił się kierowca i spytał, czy może ruszać, bo są okropnie spóźnieni.
-Ruszaj! - krzyknął jakiś lekarz w autobusie. - Wszyscy już byli, oprócz jednego: Alcesta, który widocznie jest nieobecny!
I autobus odjechał, a lekarz, który rozmawiał z Alcestem na chodniku, odwrócił się i zawołał: „Ej! Poczekajcie na mnie!
Poczekajcie na mnie!". Ale ci z autobusu go nie usłyszeli, może dlatego, żeśmy się wszyscy darli.
Lekarz był wściekły. Chociaż na dobrą sprawę byliśmy kwita. Oni nam zostawili jednego ze swoich lekarzy, ale zabrali jednego z naszych kolegów: Gotfryda, który został w autobusie.
Nowa księgarnia
Tuż koło naszej szkoły, w miejscu gdzie przedtem była pralnia, otwarto nową księgarnię. Zaraz po lekcjach poszliśmy ją obejrzeć.
Wystawa wyglądała bardzo fajnie. Było tam pełno czasopism, gazet, książek i wiecznych piór. Weszliśmy do środka, a pan z księgarni uśmiechnął się do nas serdecznie i powiedział:
-Proszę, proszę! Widzę, że mam klientów. Chodzicie do szkoły obok? Jestem pewien, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi. Ja nazywam się Escarbille.
- A ja Mikołaj - powiedziałem.
- A ja Rufus - powiedział Rufus.
- A ja Gotfryd - powiedział Gotfryd.
- Czy ma pan pismo „Problemy ekonomiczno-socjologiczne świata zachodniego?" - zapytał jakiś pan, który wszedł do księgarni.
- A ja Maksencjusz - powiedział Maksencjusz.
-Tak, tego... doskonale, mój maty... Służę szanownemu panu -
powiedział pan Escarbille i zaczął grzebać w stosie czasopism, kiedy Alcest zapytał:
- Po ile są te zeszyty?
- Hmm? Co? - spytał pan Escarbille. - Ach, te? Pięćdziesiąt franków, mój mały.
- W szkole sprzedają nam takie po trzydzieści - powiedział Alcest.
Pan Escarbille przestał szukać pisma, odwrócił się i zapytał:
- Jak to po trzydzieści? Stukartkowe bruliony w kratkę?
- Nie - powiedział Alcest. - Te, które sprzedają w szkole, mają pięćdziesiąt kartek. Mogę obejrzeć ten zeszyt?
- Tak - powiedział pan Escarbille. - Ale wytrzyj sobie ręce. Cały jesteś umazany masłem.
- Więc ma pan te „Problemy ekonomiczno-socjologiczne świata zachodniego" czy nie? - zapytał ten pan.
- Ależ tak, proszę szanownego pana, ależ tak, zaraz znajdę -
powiedział pan Escarbille. - Jestem tu od niedawna i jeszcze się dobrze nie urządziłem... A ty co tutaj robisz?
Alcest, który wszedł za ladę, wyjaśnił:
- Był pan zajęty, więc poszedłem sobie wziąć ten zeszyt, co pan mówi, że ma sto kartek.
-Nie! Nie dotykaj! Wszystko poprzewracasz! - krzyknął pan Escarbille. - Całą noc tu porządkowałem... Masz, trzymaj ten zeszyt i nie krusz wszędzie swoim rogalikiem!