Valentine obchodziła ósme urodzimy Endera w samotności, w porośniętym drzewami ogrodzie ich nowego domu w Greensboro. Oczyściła kawałek ziemi z sosnowych igieł i liści, i patyczkiem wydrapała w piachu jego imię. Potem z gałązek i igieł zbudowała maleńki szałasik, i rozpaliła niewielkie ognisko. Dym unosił się w górę poprzez zwieszone nad jej głową konary sosny. Aż w kosmos, powiedziała bezgłośnie. Aż do Szkoły Bojowej.
Nie przychodziły żadne listy i — o ile wiedzieli — ich listy także do niego nie docierały. Kiedy go zabrali, ojciec i matka co kilka dni siadali przy stole i wystukiwali długie przesłania. Po pewnym czasie robili to tylko raz na tydzień, a kiedy wciąż nie było odpowiedzi — raz na miesiąc. Teraz mijały dwa lata od jego odjazdu bez wiadomości i nikt nie pamiętał o jego urodzinach. On nie żyje, pomyślała z goryczą, bo o nim zapomnieliśmy.
Valentine jednak nie zapomniała. Nie dawała tego poznać rodzicom, a już szczególnie starała się, by Peter nie zauważył, jak często myśli o Enderze, jak często wysyła do niego długie listy, choć wie, że on nie odpisze. A kiedy matka i ojciec oznajmili, że wyjeżdżają z miasta i przeprowadzają się aż do Północnej Karoliny, Valentine wiedziała, że nie spodziewają się już zobaczyć Endera. Zostawiali przecież jedyne miejsce, gdzie mógłby ich znaleźć. Jak trafi do nich tu, wśród drzew, pod tym zmiennym, niskim niebem? Całe życie spędził w tunelach miasta, a jeśli wciąż przebywa w Szkole Bojowej, to jeszcze rzadziej widuje przyrodę. Jak sobie z tym poradzi?
Valentine domyślała się powodów przeprowadzki. Chodziło o Petera, o życie wśród drzew i małych zwierzątek, by Natura w formie tak surowej, jak tylko matka i ojciec potrafili sobie wyobrazić, mogła wywrzeć kojący wpływ na ich niezwykłego i przerażającego syna. I Peter uległ temu wpływowi, na swój sposób. Chodził na długie wycieczki, wyprawy do lasu i na równiny; czasami znikał na cały dzień, zabierając w plecaku tylko kanapkę czy dwie i swój komputer, a w kieszeni scyzoryk.
Lecz Valentine wiedziała. Widziała wiewiórkę w połowie obdartą ze skóry, jej małe łapki przybite do ziemi patyczkami. Wyobrażała sobie, jak Peter chwyta zwierzątko, unieruchamia je, potem ostrożnie rozcina i zdejmuje skórę nie naruszając brzucha, jak się przygląda skurczonym i drgającym mięśniom. Jak długo umierała ta wiewiórka? A Peter przez cały czas siedział koło niej oparty o drzewo, w którym może miała dziuplę i bawił się komputerem, gdy tymczasem z wiewiórki powoli wyciekało życie.
Z początku była przerażona i niewiele brakowało, by zwymiotowała przy kolacji widząc, jak Peter je z apetytem i rozmawia wesoło. Później jednak zastanowiła się i pomyślała, że może dla niego to coś w rodzaju magii, jak dla niej te małe ogniska, ofiara dla mrocznych bogów, nękających jego duszę. Lepiej, żeby torturował wiewiórki niż dzieci. Peter zawsze uprawiał ból, sadził go, żywił i pochłaniał łakomie, gdy dojrzał. Lepiej, by przyjmował go w tych niewielkich, ostrych dawkach, niż egzekwował z tępym okrucieństwem od innych dzieci.
— Wzorowy uczeń — mówili jego nauczyciele. — Szkoda, że w szkole nie ma stu takich. Uczy się bez przerwy, wszystkie prace oddaje w terminie. Kocha naukę.
Lecz Valentine wiedziała, że to oszustwo. Peter kochał naukę, to prawda, ale w szkole nie nauczyli go niczego, nigdy. Uczył się przy swoim komputerze, podłączając się do biblioteki i bazy danych, studiując, myśląc i — przede wszystkim — rozmawiając z Valentine. Mimo to w szkole zawsze udawał, że te dziecięce tematy nadzwyczaj go interesują. Ojej! Nie wiedziałem, że żaby tak wyglądają w środku, mówił na przykład, a potem w domu studiował wiązanie się komórek w organizmy poprzez filotyczne zestawienie DNA. Peter był mistrzem pochlebstwa.
Chociaż… był łagodniejszy niż kiedyś. Z nikim się nie bił, nad nikim nie znęcał. Ze wszystkimi się przyjaźnił. To był zupełnie nowy Peter.
Wszyscy w to uwierzyli. Ojciec i matka powtarzali to tak często, że Valentine miała ochotę krzyczeć: To nie nowy Peter! To stary Peter, tylko sprytniejszy!
Jak sprytny? Sprytniejszy od ciebie, tato. I ciebie, mamo. Sprytniejszy od każdego, kogo znacie.
Ale nie ode mnie.
— Zastanawiałem się — oświadczył Peter — czy cię zabić czy nie. Valentine oparła się o pień sosny. Jej małe ognisko było już tylko kupką dymiących popiołów.
— Ja ciebie też kocham, Peter.
— To takie proste. Stale rozpalasz te głupie ogniska. Wystarczyłoby cię stuknąć i spalić. Jesteś takim molem ogniowym.
— Myślałam, czy by cię nie wykastrować, kiedy zaśniesz.
— Nie myślałaś. Takie rzeczy przychodzą ci do głowy tylko wtedy, kiedy jestem z tobą. Przy mnie wychodzi z ciebie to, co najlepsze. Nie, Valentine, postanowiłem cię nie zabijać. Uznałem, że mi pomożesz.
— Naprawdę? — jeszcze kilka lat temu Valentine byłaby przerażona groźbami Petera. Teraz jednak nie bała się tak bardzo. Nie wątpiła, że potrafiłby ją zabić. Nie mogła sobie wyobrazić nic tak okropnego, czego Peter nie mógłby zrobić. Wiedziała też, że jej brat nie jest obłąkany, a przynajmniej, że panuje nad sobą. Panuje nad sobą lepiej niż ktokolwiek inny. Może oprócz niej. Umiał powstrzymać się z realizacją każdego pragnienia tak długo, jak to było potrzebne. Potrafił ukrywać wszelkie emocje. Dlatego była pewna, że nie zabije jej w ataku wściekłości. Zrobiłby to jedynie wtedy, gdyby zyski przeważyły nad ryzykiem. A tak nie było. Właściwie był to jedyny powód, dla którego wolała Petera niż innych ludzi. Zawsze kierował się inteligentnym egoizmem. Dla jej bezpieczeństwa wystarczyło więc, by większe korzyści odnosił z zachowania jej przy życiu niż z jej śmierci.
— Valentine, zaczynają się dziać ważne rzeczy. Śledziłem ruchy wojsk w Rosji.
— O czym ty mówisz?
— O świecie, Val. Słyszałaś o Rosji? Tym wielkim imperium? Układ Warszawski? Władcy Eurazji, od Holandii do Pakistanu?
— Nie publikują komunikatów o ruchach wojsk.
— Naturalnie. Ale publikują rozkłady jazdy swoich pociągów pasażerskich i towarowych. Przeanalizowałem je na komputerze i sprawdziłem, kiedy pociągi wojskowe jeżdżą w tajemnicy po tych samych torach. Sprawdziłem to do trzech lat wstecz. Przez ostatnie sześć miesięcy te ruchy nasiliły się. Oni szykują się do wojny. Do wojny na Ziemi.
— Ale co z Ligą? Co z robalami? — Valentine nie miała pojęcia, do czego zmierza Peter, często zaczynający takie dyskusje o zdarzeniach w świecie. Wykorzystywał ją do sprawdzania swoich pomysłów, do ich udoskonalania. W trakcie tego doskonalszy stawał się także jej własny sposób myślenia. Zauważyła, że chociaż rzadko zgadza się co do tego, jaki powinien być świat, to równie rzadko różnili się w ocenie tego, jaki jest. Nabrali sporej wprawy w odcedzaniu szczegółowych informacji od historyjek, pisanych przez beznadziejnie ignoranckich i naiwnych dziennikarzy. Peter nazywał ich stadem informacyjnym.
— Polemarcha jest Rosjaninem, prawda? I wie, co się dzieje z flotą. Albo stwierdzili, że robale jednak nam nie zagrażają, albo zbliża się wielka bitwa. Tak czy inaczej, wojna z robalami niedługo się skończy. Szykują się do tego, co będzie potem.
— Jeśli przerzucają wojska, muszą to robić pod kontrolą Strategosa.
— To posunięcia wewnętrzne, w granicach Układu Warszawskiego.
Sprawa była niepokojąca. Fasada pokoju i współpracy pozostawała nienaruszona niemal od początku wojny z robalami. Peter mówił o faktach, będących zasadniczym zagrożeniem światowego porządku. Wyobrażała sobie czasy, poprzedzające wymuszone przez robali zawarcie pokoju na Ziemi tak dokładnie, jakby sama je pamiętała.
— Czy grozi nam powrót do tego, co było?