— Z pewnymi zmianami. Ekrany ochronne powodują, że nikt już nie bawi się bronią jądrową. Musimy się zabijać tysiącami zamiast milionów — Peter wyszczerzył zęby. — Val, to musiało się stać. Istnieje obecnie potężna międzynarodowa flota i armia, w której przewagę mają Amerykanie. Kiedy skończy się wojna z robalami, cała ta potęga zniknie, gdyż zbudowano ją w oparciu o strach przed nimi. Rozejrzymy się nagle i stwierdzimy, że wszystkie dawne przymierza zniknęły, rozpłynęły się na dobre; z wyjątkiem jednego: Układu Warszawskiego. To będzie starcie dolara z pięcioma milionami laserów. Nam pozostanie pas asteroidów, ale oni utrzymają Ziemię, a bez Ziemi szybko skończą się artykuły typu rodzynki czy seler.
Valentine najbardziej zaniepokoił fakt, że Peter wcale nie wydawał się zmartwiony.
— Peter, dlaczego odnoszę wrażenie, że uważasz to za niepowtarzalną okazję dla Petera Wiggiria?
— Dla nas obojga, Yal.
— Peter, masz dwanaście lat. Ja mam dziesięć. Oni mają takie słowo na określenie ludzi w naszym wieku. Mówią na nas: dzieci i traktują jak myszy.
— Ale my nie myślimy tak, jak inne dzieci, prawda, Yal? Nie mówimy jak inne dzieci. A przede wszystkim nie piszemy jak inne dzieci.
— Jak na dyskusję, która zaczęła się od grożenia mi śmiercią, zbyt daleko odeszliśmy od tematu — mimo to Valentine czuła narastające podniecenie. Pisanie było tym, co robiła lepiej od Petera. Oboje o tym wiedzieli. Peter nawet określił to kiedyś w ten sposób, że on zawsze potrafi dostrzec, co inni najbardziej w sobie nienawidzą i potem ich dręczyć; Valentine natomiast widzi to, co najbardziej w sobie lubią i może im pochlebiać. Sformułowanie było dość cyniczne, ale prawdziwe. Valentine potrafiła nakłonić innych do przyjęcia jej punktu widzenia — przekonać, że pragną tego, czego ona chce, by pragnęli. Z drugiej strony Peter umiał sprawić, by bali się tego, czego chciał, by się bali. Kiedy pierwszy raz powiedział Valentine o swoim spostrzeżeniu, poczuła się urażona. Chciała wierzyć, że przekonuje innych, ponieważ ma rację, nie dlatego, że jest inteligentna. Na próżno jednak powtarzała sobie, że nikogo nie chce wykorzystywać tak, jak to robi Peter; bawiło ją, że posiada pewnego rodzaju władzę nad ludźmi. I to nie władzę nad ich uczynkami, ale nad chęciami. Wstyd jej było, że odczuwa z tego powodu przyjemność, jednak czasem wykorzystywała swe zdolności. Żeby skłonić nauczycieli i innych uczniów do robienia tego, na czym jej zależało. Namówić matkę i ojca, by jej ustąpili. Czasem udawało jej się przekonać nawet Petera. To było najbardziej przerażające: że rozumiała go tak dobrze, miała z nim kontakt dość silny, żeby wykorzystywać jego skłonności. Była bardziej podobna do brata, niż chciała przyznać, choć czasem, mimo odrazy, zastanawiała się nad tym. A słuchając, co mówi Peter, myślała: marzysz o władzy, Peter, ale, na swój sposób, jestem silniejsza od ciebie.
— Studiowałem historię — oświadczył Peter. — Dowiedziałem się sporo na temat wzorców ludzkiego zachowania. Zdarzają się okresy, gdy świat organizuje się na nowo i w takich czasach właściwe słowa mogą go zmienić. Pomyśl, co robił Perykles w Atenach i Demostenes…
— Owszem, dwa razy udało im się zniszczyć Ateny.
— Peryklesowi tak, ale Demostenes miał rację co do Filipa…
— Albo go sprowokował…
— Widzisz? Tym właśnie zajmują się historycy: rozważają układy przyczyn i skutków, gdy tymczasem rzecz polega na tym, że kiedy panuje zamęt, właściwe słowa we właściwym momencie mogą poruszyć światem. Thomas Paine i Ben Franklin, na przykład. Bismarck. Lenin.
— Ich sytuacje nie były podobne, Peter — nie zgadzała się z nim z przyzwyczajenia; wiedziała, do czego zmierza i sądziła, że może się to udać.
— Nie liczyłem na to, że zrozumiesz. Ciągle wierzysz, że nauczyciele wiedzą coś, czego warto się dowiedzieć. Rozumiem więcej niż myślisz, Peter.
— Więc uważasz siebie za Btsmarcka?
— Uważam siebie za kogoś, kto wie jak zasiać pewne idee w umysłach ludzi. Czy nigdy ci się nie zdarzyło, Val, że wymyślasz zdanie, jakieś nieźle brzmiące hasło, a dwa tygodnie albo miesiąc później słyszysz, że jakiś dorosły powtarza je innemu, a ty nie znasz żadnego z nich? Albo widzisz je na wideo, albo łapiesz w sieci?
— Zawsze sądziłam, że słyszałam je już wcześniej i tylko mi się wydawało, że sama je wymyślam.
— Myliłaś się. Na świecie są dwa, może trzy tysiące ludzi tak inteligentnych, jak my, siostruniu. Większość zarabia jakoś na życie. Uczą w szkołach, biedacy, albo prowadzą prace badawcze. Bardzo niewielu z nich znalazło się w kręgach władzy.
— Za to pewnie my należymy do tych szczęśliwców.
— Zabawne jak jednonogi królik, Val.
— Nie wątpię, że jest ich tu kilka w okolicznych lasach.
— I kicają sobie w kółeczko.
Valentine roześmiała się z tego obrzydliwego obrazu, jednocześnie nienawidząc siebie za to, że uznała rzecz za zabawną.
— Val, potrafimy wymyślić słowa, które po dwóch tygodniach będą powtarzać wszyscy. Umiemy to zrobić. Nie musimy czekać, aż dorośniemy i odstawią nas na bok, żebyśmy robili interesy.
— Peter, masz dwanaście lat.
— Nie, w sieciach wcale nie mam. W sieciach mogę się stać kimkolwiek zechcę. I ty też.
— W sieciach jesteśmy identyfikowani jako uczniowie i nie możemy się nawet włączyć w żadną poważną dyskusję. Najwyżej w trybie audiencyjnym, kiedy i tak nie możemy nic powiedzieć.
— Mam pewien plan.
— Zawsze masz — udawała obojętność, lecz słuchała pilnie.
— Możemy trafić do sieci jako dorośli o pełnych uprawnieniach, z takimi imionami, jakie sobie wymyślimy, jeśli ojciec włączy nas w swój dostęp obywatelski.
— A czemu miałby to robić? Mamy już dostęp uczniowski. Co mu powiesz? Że potrzebujesz obywatelskiego dostępu, aby zapanować nad światem?
— Nie, Val. nic mu nie powiem. Ty powiesz, że martwisz się o mnie. Że staram się, jak mogę, żeby w szkole nie mieć kłopotów, ale widzisz, jak się męczę, kiedy nie mam kontaktu z nikim inteligentnym. Jestem za młody, więc każdy mnie zbywa i nigdy mi się nie uda porozmawiać z równymi sobie. Przekonasz go, że ten stres mnie wykańcza.
Valentine pomyślała o ciałku wiewiórki w lesie i zrozumiała, że nawet to było częścią planu Petera. Albo zostało włączone do tego planu, kiedy je znalazła.
— W ten sposób skłonisz go, żeby udzielił nam prawa do swojego obywatelskiego dostępu. Jeśli przyjmiemy tam inne imiona, ukryjemy, kim jesteśmy naprawdę, ludzie okażą nam intelektualny szacunek, na jaki zasługujemy.
Valentine mogła się z nim spierać o idee, ale nigdy o tego typu projekty. Nie potrafiła powiedzieć: niby dlaczego uważasz, że zasługujesz na szacunek? Czytała kiedyś o Adolfie Hitlerze. Ciekawe, jaki był w wieku dwunastu lat. Nie tak sprytny, w tym niepodobny do Petera, ale pewnie tak samo łasy zaszczytów. Jak dziś wyglądałby świat, gdyby w dzieciństwie wciągnęła go młockarnia albo stratował koń?
— Yal — odezwał się Peter. — Wiem, co o mnie myślisz. Uważasz, że nie jestem sympatyczną osobą. Valentine rzuciła w niego sosnową igłą.
— Strzała w twoje serce.
— Od dawna zamierzałem z tobą porozmawiać. Ale ciągle się bałem. Włożyła igłę do ust i dmuchnęła w jego stronę. Igła spadła w dół niemal natychmiast.
— Jeszcze jedno niepowodzenie. Dlaczego udawał, że jest słaby?
— Yal, bałem się, że mi nie uwierzysz. Nie uwierzysz, że potrafię tego dokonać.
— Peter, wierze, że potrafisz dokonać wszystkiego. I prawdopodobnie dokonasz.