— Jeśli tak sądzisz, mogę przestać — powiedział. — Chyba uda mi się panować nad sobą. Naprawdę.
— Nie, nie — przestraszyła się. — Nie chcę, żebyś przestawał. Po prostu bądź ostrożny, to wszystko.
— Jestem ostrożny, mamo.
Nic się nie zmieniło, nic nie zaszło w ciągu tego roku, Ender był tego pewien, a jednak miał wrażenie, że wszystko się psuje. Nadal prowadził w tabeli wyników i nikt już nie wątpił, że na to zasługuje. W wieku dziewięciu lat dowodził już plutonem w Armii Feniksa, z Petrą Arkanian jako komendantem. Nadal prowadził swoje ćwiczenia, tylko że teraz uczęszczała na nie elitarna, wyznaczana przez dowódców, grupa żołnierzy, choć każdy Starter, który miał ochotę, mógł także przyjść. Alai miał swój pluton w innej armii i nadal byli przyjaciółmi; Shen nie został dowódcą, ale to nie miało znaczenia. Dink Meeker zgodził się wreszcie objąć armię i zastąpił Rossa Nosa. Wszystko idzie dobrze, wręcz znakomicie. Nie mógłby marzyć o niczym lepszym…
Więc dlaczego nienawidził takiego życia?
Przechodził przez codzienną rutynę treningów i gier. Lubił uczyć chłopców w swoim plutonie, a oni lojalnie podążali za nim. Zyskał powszechne poważanie, a na wieczornych ćwiczeniach traktowano go z szacunkiem. Dowódcy przychodzili obserwować jego manewry. Inni żołnierze zbliżali się do jego stołu w mesie i prosili o pozwolenie na zajęcie miejsca. Nawet nauczyciele odnosili się do niego uprzejmie.
Okazywali mu tyle szacunku, że miał ochotę krzyczeć.
Przyglądał się dzieciakom w armii, świeżo z grup startowych, jak bawią się, nabijają ze swoich plutonowych, gdy myślą, że nikt nie widzi. Obserwował starych przyjaciół, znających się od lat, gadających i śmiejących się, wspominających dawne bitwy znajomych żołnierzy i dowódców, którzy już dawno skończyli Szkołę Bojową.
Wśród jego przyjaciół nie było śmiechu ani wspomnień. Tylko praca. Inteligentne dyskusje, podniecenie przed nadchodzącą bitwą, ale to wszystko. Tego wieczoru na ćwiczeniach zdarzyło się to znowu. Ender z Alai omawiali niuanse manewrów w otwartej przestrzeni, gdy podszedł Shen, słuchał przez chwilę, po czym złapał Alai za ramiona i krzyknął: „Nova! Nova! Nova!”. Alai wybuchnął śmiechem i przez moment Ender patrzył, jak wspólnie przypominają sobie to starcie, gdy manewry w otwartej przestrzeni odbywały się naprawdę, kiedy przemykali obok starszych chłopców i…
Nagle przypomnieli sobie, że Ender stoi obok nich.
— Przepraszam cię, Ender — powiedział Shen. Przeprosił. Za co? Za przyjaźń?
— Przecież ja też tam byłem — odezwał się wtedy.
A oni przeprosili jeszcze raz. I z powrotem do pracy. I znowu szacunek. Ender pojął nagle, że w tym rozbawieniu, w tej ich przyjaźni nawet nie przyszło im do głowy, że to mogłoby dotyczyć także jego.
Jak mogą sądzić, że do nich należy? Czy się roześmiał? Czy włączył? Stał tylko i patrzył jak nauczyciel.
Tak właśnie o nim myślą. Nauczyciel. Legendarny żołnierz. Niejeden z nich. Nie ktoś, kogo obejmujesz i szepczesz Salaam do ucha. To było dobre wtedy, gdy Ender wydawał się ofiarą innych, był narażony na ciosy. Teraz był żołnierzem doświadczonym i całkowicie, absolutnie samotnym.
Porozczulaj się nad sobą, Ender. Leżąc na posłaniu wystukał na klawiaturze: BIEDNY ENDER. Potem zaśmiał się z siebie i oczyścił ekran. W całej Szkole nie było nikogo, kto by nie chciał się z nim zamienić.
Wywołał grę fantasy. Przeszedł, jak robił to często, obok wioski, którą karły wyryły w pagórku utworzonym przez ciało Olbrzyma. Nietrudno było budować solidne ściany, gdy żebra wyginały się w odpowiedni sposób, a między nimi zostawało dość miejsca na okna. Całe ciało podzielono na mieszkania, wychodzące na drogę wzdłuż kręgosłupa. Publiczny amfiteatr wykuto w miednicy, a między nogami Olbrzyma pasło się stado kucyków. Ender nigdy nie był pewien, co robią karły, kiedy jego tam nie ma, ale zostawiały go w spokoju, gdy szedł przez wioskę, więc i on nie robił im krzywdy.
Przeskoczył przez miednicę u podstawy rynku i wszedł na pastwisko. Kucyki uciekły. Nie gonił ich. Nie rozumiał już, na jakiej — zasadzie funkcjonuje gra. Za dawnych dni, kiedy po raz pierwszy dotarł do Końca Świata, istniała tylko walka i zagadki: pobić przeciwnika, zanim on cię zabije, albo wymyślić, jak ominąć przeszkodę. Teraz jednak nikt go nie atakował, nie było wojen i gdziekolwiek poszedł, nie spotykał żadnych przeszkód.
Z wyjątkiem, oczywiście, komnaty w zamku na Końcu Świata. To jedno niebezpieczne miejsce pozostało. I Ender, jakkolwiek by się zaklinał, że tego nie zrobi, zawsze tam wracał, zawsze zabijał węża, zawsze spoglądał w twarz swego brata w lustrze i zawsze, cokolwiek zrobił, ginął.
Tym razem także nic się nie zmieniło. Spróbował użyć noża leżącego na stoliku, by wydłubać kamień z muru. Gdy tylko rozkruszył zaprawę, przez szparę chlusnęła woda i Ender przyglądał się swojej postaci, nad którą utracił kontrolę, Walczącej szaleńczo o pozostanie przy życiu. Okna komnaty zniknęły, woda podniosła się i figurka utonęła. I przez cały czas twarz Petera Wiggina spoglądała na niego z lustra.
Jestem uwięziony, pomyślał Ender. Uwięziony na Końcu Świata, skąd nie ma wyjścia. Rozpoznał wreszcie gorzki smak, jaki go dręczył mimo wszystkich sukcesów w Szkole Bojowej. To była rozpacz.
Kiedy Valentine zjawiła się w szkole, przy wejściu czekali ludzie w mundurach. Nie stali tam jak strażnicy, raczej łazili dookoła jakby czekając na kogoś, kto załatwiał wewnątrz swoje sprawy. Nosili mundury marines MF, takie same, jakie oglądała na krwawych wideo z bitew. W szkole powiało przygodą, wszystkie dzieci były podniecone. Oprócz Valentine. Przede wszystkim przypomniało jej to Endera. A po drugie, przestraszyła się. Ostatnio ktoś opublikował ostrą recenzję tekstów Demostenesa. Ta recenzja, a zatem i jej wypowiedzi, stały się tematem otwartej konferencji w sieci stosunków międzynarodowych, gdzie bardzo znani i wpływowi ludzie atakowali i bronili Demostenesa. Najbardziej przeraziła ją uwaga pewnego Anglika: „Czy tego chce, czy nie, Demostenes nie może wiecznie zachowywać swego incognito. Rozgniewał zbyt wielu rozsądnych ludzi i zadowolił zbyt wielu głupców, by nadal ukrywać się za tym aż nazbyt odpowiednim pseudonimem. Albo sam zdejmie maskę, by stanąć na czele sił ciemnoty, jakie zgromadził, albo przeciwnicy zedrą mu ją, by lepiej poznać i zrozumieć chorobę, która wydał tak skrzywiony, szalony umysł”.
Peter był zachwycony, ale tego właśnie można się było po nim spodziewać. Valentine czuła lęk, że tak wielu wpływowych ludzi zirytowała drapieżność Demostenesa i że naprawdę mogą ją wyśledzić. MF potrafiłoby tego dokonać, nawet jeśli amerykańskiemu rządowi konstytucja zabrania takiej próby. A teraz żołnierze MF czekali wokół szkoły średniej w Western Guilford. Akurat tutaj. Nie był to przecież punkt werbunkowy dla marines.
Dlatego nie zdziwiła się, kiedy zaraz po włączeniu przez ekran komputera popłynęła wiadomość:
PROSZĘ SIĘ WYŁĄCZYĆ I NATYCHMIAST PRZEJŚĆ DO GABINETU
Valentine czekała nerwowo pod biurem dyrektorki. Wreszcie dr Lineberry otworzyła drzwi i skinęła na nią. Ostatnie wątpliwości rozwiały się, gdy zobaczyła tęgiego mężczyznę w mundurze pułkownika MF siedzącego w jednym z foteli.
— Jesteś Valentine Wiggin — powiedział.
— Tak — szepnęła.
— Pułkownik Graff. Już się spotkaliśmy. Spotkali się? Nigdy nie miała do czynienia z MF.