— Korzystam — uśmiechnął się Slattery. — Jestem uczciwy tylko przed i po bitwach.
Bitwa trwała tak długo, że nie zdążyli na śniadanie. Ender spojrzał na swych zgrzanych, spoconych, zmęczonych żołnierzy, czekających w korytarzu.
— Na dzisiaj wystarczy — oznajmił. — Nie będzie ćwiczeń. Odpocznijcie trochę. Pobawcie się. Zdajcie jakiś test.
Byli tak znużeni, że nawet się nie ucieszyli, nie zaśmiali. Tylko powlekli się do koszar i zaczęli rozbierać. Poszliby na trening, gdyby ich o to poprosił, ale sięgali już granic wytrzymałości. Brak śniadania był kroplą, która przepełniła czarę.
Ender chciał od razu wejść pod prysznic, ale był zbyt zmęczony. Położył się w kombinezonie na łóżku, tylko na chwilę, i przebudził dopiero w porze obiadu. Tyle wyszło z jego zamiaru, by rano dowiedzieć się czegoś więcej o robalach. Zostało mu akurat dość czasu, żeby się ogarnąć, zjeść coś i biec na lekcje.
Ściągnął cuchnący potem kombinezon. Było mu zimno i czuł dziwną słabość. Nie powinien spać w ciągu dnia. Robi się miękki. Zaczyna się zużywać. Powinien coś z tym zrobić.
Pobiegł więc do sali gimnastycznej i zmusił do trzykrotnej wspinaczki po linie. Dopiero potem poszedł do łazienki. Nie przyszło mu do głowy, że w mesie dowódców wszyscy zauważą jego nieobecność; że biorąc prysznic w środku dnia, gdy jego żołnierze pochłaniają właśnie swój pierwszy posiłek, zostanie zupełnie, całkowicie sam.
Nawet kiedy usłyszał, jak wchodzą, nie zwrócił na to uwagi. Pozwalał, by woda spływała mu po głowie i całym ciele. Cichy odgłos kroków był niemal niesłyszalny. Pomyślał, że może jest już po obiedzie. Albo ktoś później skończył trening.
A może nie. Obejrzał się. Było ich siedmiu; opierali się o metalowe umywalki i ścianki kabin i przyglądali mu się. Bonzo stał na czele. Kilku uśmiechało się tryumfująco, jak łowcy, którzy osaczyli zwierzynę. Bonzo był poważny.
— Cześć — rzucił Ender.
Nikt nie odpowiedział.
Ender zakręcił prysznic, choć nie spłukał jeszcze z siebie mydła i sięgnął po ręcznik. Nie było go. Jeden z chłopców trzymał go w ręku: Bernard. Do pełnego obrazu brakowało jeszcze, by byli tu Peter i Stilson. Przydałby się im uśmiech Petera i bijąca w oczy głupota Stilsona.
Wiedział, że ręcznik jest manewrem otwierającym. Biegając za nim nago wyglądałby głupio i słabo. Tego właśnie chcieli: poniżyć go i załamać. Nie miał zamiaru się poddać. Nie chciał czuć się bezbronnym tylko dlatego, że był mokry, zmarznięty i bez ubrania. Stał przed nimi spokojnie, z opuszczonymi rękami. Patrzył w oczy Bonza.
— Twój ruch — powiedział.
— To nie jest gra — oświadczył Bernard. — Mamy cię już dosyć, Ender. Dzisiaj kończysz szkołę. Wychodzisz na mróz.
Ender nawet na niego nie spojrzał. To Bonzo pragnął jego śmierci, choć nie odezwał się jeszcze ani słowem. Pozostali tylko mu towarzyszyli, sprawdzali, jak daleko mogą się posunąć. Bonzo wiedział, jak daleko się posunie.
— Bonzo — odezwał się cicho Ender. — Twój ojciec byłby z ciebie dumny.
Bonzo zesztywniał.
— Ucieszyłby się, gdyby cię teraz zobaczył, jak przyszedłeś bić się z nagim chłopcem w łazience, mniejszym od ciebie, i przyprowadziłeś sześciu kolegów. Powiedziałby: jak honorowo.
— Nie chcemy się z tobą bić — stwierdził Bernard. — Wpadliśmy tylko cię namówić, żebyś uczciwie rozgrywał walki. Może byś przegrał parę od czasu do czasu.
Chłopcy zaśmiali się. Wszyscy prócz Bonza. I Endera.
— Brawo, dzielny Bonito. Będziesz mógł wrócić do domu i opowiadać: tak, pobiłem Endera Wiggina, który dopiero skończył dziesięć lat, a ja miałem trzynaście. Miałem do pomocy tylko sześciu kolegów, ale jakoś udało nam się go pokonać, mimo że był nagi, mokry i sam. Ender Wiggin był taki straszny i niebezpieczny, że właściwie powinno nas być dwustu.
— Zamknij się, Wiggin — warknął jeden z chłopców.
— Nie przyszliśmy tu słuchać gadania tego szczeniaka — dodał inny.
— To wy się zamknijcie — rozkazał Bonzo. — Siedźcie cicho i nie przeszkadzajcie.
Zaczął zdejmować mundur.
— Nagi, mokry i sam, Ender. Szansę są równe. Nic nie poradzę, że jestem większy. Przy twoim geniuszu może wymyślisz, jak sobie z tym poradzić.
Obejrzał się na pozostałych.
— Pilnujcie drzwi — polecił. — Nikogo tu nie wpuszczajcie. Łazienka była nieduża i wszędzie sterczały rury. Wystrzelono ją już gotową, jako nisko orbitującego satelitę, wypakowanego sprzętem do odzyskiwania wody. Nie było tu wolnego miejsca. Taktyka była oczywista: będą rzucać się wzajemnie na krany i rury, dopóki jeden z nich nie odniesie tylu obrażeń, że nie będzie mógł walczyć.
Ender spojrzał w twarz Bonza i poczuł, że serce przestaje mu bić. Bonzo także chodził na kurs. I to chyba dłużej niż Ender. Miał dłuższe ręce, był silniejszy i przepełniała go nienawiść. Nie będzie delikatny. Spróbuje atakować głowę. Przede wszystkim będzie się starał uszkodzić mózg. A jeśli walka potrwa dłużej, z pewnością wygra. Pokona go swoją siłą. Jeśli Ender chce stąd wyjść na własnych nogach, musi zwyciężyć szybko i pewnie. Przed oczami stanął mu Stilson i poczuł mdłości przypominając sobie, jak kości tamtego pękały pod uderzeniem. Tym razem to będą jego kości, chyba że on pierwszy go złamie.
Cofnął się, przekręcił sitko prysznica kierując je na zewnątrz i odkręcił gorącą wodę. Natychmiast uniosła się para. Powtórzył to w sąsiedniej kabinie i w następnej.
— Nie boję się gorącej wody — bardzo cicho powiedział Bonzo.
Ale Enderowi nie chodziło o gorącą wodę. Chodziło o ciepło. Wciąż był namydlony i kiedy pot zwilży skórę, stanie się bardziej śliski niż Bonzo mógłby się spodziewać.
— Przestańcie! — krzyknął nagle ktoś od drzwi. Przez chwilę Ender miał nadzieję, że któryś z nauczycieli przyszedł zapobiec bójce, ale był to tylko Dink Meeker. Koledzy Bonza przytrzymali go przy drzwiach.
— Przestań, Bonzo! — krzyczał Dink. — Nie rób mu krzywdy!
— Dlaczego nie? — spytał Bonzo i po raz pierwszy uśmiechnął się. No tak… On uwielbia, żeby ktoś go doceniał, widział, że jest silny i ma władzę.
— Bo jest najlepszy! Dlatego! Kto jeszcze może walczyć z robalami? Tylko to się liczy, ty durniu! Robale!
Bonzo przestał się uśmiechać. Tego właśnie najbardziej w Enderze nienawidził: że naprawdę był ważny dla ludzi, podczas gdy Bonzo, w ostatecznym rozrachunku, nie. Te słowa mnie zabiły, Dink. Bonzo nie lubi słuchać o tym, że Ender może ocalić świat.
Zastanawiał się, gdzie są nauczyciele. Czy nie rozumieją, że pierwsze zwarcie w tej walce może być ostatnim? To nie jest sala bojowa, gdzie nikt nie może zrobić nikomu krzywdy. Tu jest grawitacja; ściany i podłoga są twarde i sterczy z nich metal. Niech przerwą to zaraz, bo będzie za późno.
— Jeśli go dotkniesz, będziesz za robalami! — krzyczał Dink. — Będziesz zdrajcą! Jeżeli go skrzywdzisz, zasłużysz na śmierć!
Chłopcy przycisnęli mu twarz do drzwi i umilkł. Para z pryszniców wypełniła pomieszczenie i po skórze Endera spływały strużki potu. Teraz, póki nie ścieknie z niego mydło. Póki jest za śliski, żeby go utrzymać.
Ender cofnął się i pozwolił, by lęk, który odczuwał, odbił się na twarzy.
— Nie bij mnie, Bonzo — powiedział. — Proszę.
Na to właśnie czekał Bonzo: wyznanie, że to on jest silniejszy. Innym chłopcom wystarczyłaby może kapitulacja Endera; dla Bonza była jedynie znakiem, że zwycięstwo jest pewne. Zamachnął się nogą jak do kopnięcia, ale w ostatniej chwili skoczył. Ender dostrzegł przeniesienie ciężaru ciała i pochylił się nisko, by Bonzo nie mógł stanąć pewnie, gdy spróbuje go złapać do rzutu.