Выбрать главу

— Szkoła — powtórzył Ender i wyszedł. Anderson ruszył za nim. Groszek złapał pułkownika Graffa za rękaw.

— Nikt poniżej szesnastu lat nie idzie do Szkoły Dowodzenia!

Graff strząsnął jego rękę i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Groszek stał na środku pokoju i usiłował zrozumieć to, co zaszło. Nikt nie trafiał do Szkoły Dowodzenia bez trzech lat szkolenia wstępnego, albo w Taktyce, albo we Wsparciu. Ale też nikt nie opuszczał Szkoły Bojowej wcześniej, niż po sześciu latach nauki, podczas gdy Ender był tu tylko cztery.

System się sypał. Nie było wątpliwości. Może ktoś na górze dostał fioła albo coś źle poszło na wojnie — prawdziwej wojnie, wojnie z robalami. Inaczej po co by rozwalali system szkolenia, w taki sposób likwidowali grę? Dlaczego by stawiali takiego malucha jak on na czele armii?

Groszek zastanawiał się nad tym idąc korytarzem. Światła zgasły akurat w chwili, gdy dotarł do swojego posłania. Rozebrał się w ciemnościach, starając się po omacku poukładać mundur w szafce, której nie widział. Czuł się okropnie. Z początku myślał, że po prostu boi się dowodzić armią, ale to nie była prawda. Wiedział, że będzie dobrym komendantem. Miał ochotę płakać. Nie płakał ani razu od tamtych pierwszych dni, kiedy tęsknił za domem. Próbował jakoś nazwać ten stan, który sprawiał, że czuł dławienie w gardle i szlochał bezgłośnie, choć z całej siły starał się opanować. Gryzł się w rękę, by ból zagłuszył gwałtowne uczucie żalu. Nic nie pomagało. Już nigdy nie zobaczy Endera.

Kiedy już wiedział, co go dręczy, mógł to kontrolować. Położył się na wznak i zmusił do powtarzania, raz po raz, procedury relaksującej; wreszcie nie miał już ochoty płakać. Potem napłynął sen. Dłoń Groszka spoczywała na poduszce koło ust, jakby chłopiec nie mógł się zdecydować, czy obgryzać paznokcie, czy może ssać kciuk. Marszczył czoło, oddychał płytko i szybko. Był żołnierzem i gdyby ktoś go zapytał, kim chce zostać, kiedy dorośnie, nie wiedziałby, o co chodzi.

Wchodząc na prom, Ender zauważył nowe dystynkcje na mundurze majora Andersena.

— Tak, jest teraz pułkownikiem — potwierdził Graff. — Co więcej, major Anderson został mianowany komendantem Szkoły Bojowej. Dzisiaj po południu. Mnie powierzono inne obowiązki.

Ender nie spytał jakie.

Graff przypiął się pasem do fotela po drugiej stronie przejścia. Oprócz nich w kabinie był tylko jeden pasażer, spokojny mężczyzna w cywilnym ubraniu. Graff przedstawił go jako generała Pace’a. Pace trzymał na kolanach neseser, ale poza tym prawie nie miał bagażu. Graff także nic nie zabierał, co dziwnie uspokajało Endera.

Przez całą drogę odezwał się tylko raz.

— Dlaczego lecimy do domu? — zapytał. — Myślałem, że Szkoła Dowodzenia jest w pasie asteroidów.

— Jest — potwierdził Graff. — Ale Szkoła Bojowa nie ma urządzeń niezbędnych dla dokowania statków dalekiego zasięgu. W rezultacie dostaniesz krótki urlop na Ziemi.

Ender chciał spytać, czy będzie mógł zobaczyć się z rodziną, ale nagle pomyślał, że jest to możliwe, przestraszył się i nie powiedział ani słowa. Zamknął tylko oczy i próbował zasnąć. Siedzący z tyłu generał Pace przyglądał mu się uważnie, lecz Ender nie potrafił zgadnąć, dlaczego.

Kiedy wylądowali, na Florydzie było gorące, letnie popołudnie. Ender od tak dawna nie widział słońca, że blask niemal go oślepił. Mrużył oczy, krzywił się i chciał wracać do zamkniętych pomieszczeń. Wszystko zdawało się płaskie i dalekie; ziemia, nie wyginając się w górę, jak podłogi w Szkole Bojowej, sprawiała wrażenie opadającej w dół i Ender, stojąc na płaskim gruncie, czuł się jak na szczycie góry. Prawdziwe ciążenie było zupełnie inne niż tamto i Ender powłóczył nogami. Nienawidził tego. Chciał wrócić do domu, do Szkoły Bojowej, do jedynego miejsca we Wszechświecie, gdzie był u siebie.

— Aresztowany?

— No cóż, to dość naturalna teoria. Generał Pace jest dowódcą żandarmerii, a uczeń Szkoły poniósł śmierć.

— Nie powiedzieli, czy pułkownik Graff awansował, czy ma stanąć przed sądem wojennym. Tylko tyle, że został przeniesiony i ma się zameldować u Polemarchy.

— To dobry znak czy zły?

— Kto wie? Z jednej strony, Ender Wiggin nie tylko przeżył, ale zakończył szkolenie w niesamowicie dobrej formie. To trzeba Graffowi przyznać. Z drugiej jednak strony, prom wiezie czwartego pasażera. Tego, który podróżuje w worku.

— To dopiero drugi zgon w historii szkoły. Przynajmniej tym razem to nie było samobójstwo.

— W czym morderstwo jest lepsze, majorze Imbu?

— To nie było morderstwo. Mamy wideo nagrane z dwóch punktów. Nikt nie może winić Endera.

— Ale mogą obwiniać Graff a. Kiedy już wszystko się skończy, cywile zaczną grzebać w naszych aktach i decydować, co było słuszne, a co nie. Dawać nam medale, gdy uznają, że mieliśmy rację, albo odbierać emerytury i wsadzać do więzienia, kiedy dojdą do wniosku, że się myliliśmy. Dobrze chociaż, że mieli odrobinę rozsądku i nie powiedzieli Enderowi o śmierci chłopaka.

— To też już drugi raz.

— Tak. O Stilsonie też mu nie mówili.

— Ten mały mnie przeraża.

— Ender Wiggin nie jest mordercą. On po prostu zwycięża — całkowicie. Jeśli ktoś powinien się bać, niech to będą robale.

— Wiedząc, że Ender się za nich zabierze, niemal zaczynam ich żałować.

— Ja żałuję tylko Endera. Ale nie tak bardzo, by proponować, żeby mu dali spokój. Właśnie uzyskałem dostęp do materiałów, które Graff otrzymywał przez cały czas: o ruchach flot i tego typu sprawach. Przedtem nie miewałem kłopotów z zaśnięciem.

— Czas zaczyna nas popędzać?

— Nie powinienem o tym wspominać. Nie mam prawa zdradzać panu tajnych informacji.

— Wiem.

— Powiem tylko tyle: nie przenieśli go do Szkoły Dowodzenia nawet o jeden dzień za wcześnie. A może o parę lat za późno.

Rozdział 13

Valentine

— Dzieci?

— Brat i siostra. Zagwarantowali sobie pięć warstw maskowania w sieci — pisali dla kompanii, które opłacały ich członkostwo. Piekielnie trudno było ich wyśledzić.

— Co właściwie ukrywali?

— Wszystko. A przede wszystkim swój wiek. Chłopak ma czternaście lat, dziewczynka dwanaście.

— Które jest Demostenesem?

— Dziewczynka. Dwunastolatka.

— Proszę wybaczyć. Wcale nie uważam tego za śmieszne, ale nie mogę się powstrzymać. Tak dlugo się martwimy, próbujemy przekonać Rosjan, żeby nie brali Demostenesa poważnie, dajemy Locke’a za przykład, że nie wszyscy Amerykanie są zwariowanymi podżegaczami… a tutaj para dzieciaków, rodzeństwo…

— Nazywają się Wiggin.

— Och. Przypadek?

— Ten Wiggin jest trzecim. Oni to pierwsze i drugie.

— Znakomicie! Rosjanie nigdy nie uwierzą…

— Że nie kontrolujemy Demostenesa i Locke’a tak samo, jak tego Wiggina.

— A czy rzeczywiście istnieje jakiś spisek? Czy ktoś za nimi stoi?