A jednak… solidne dachy nad ich pomieszczeniami dla zwierząt i magazynami żywności powiedziały Enderowi, że zima na tej planecie będzie ciężka i śnieżna. Płoty z zaostrzonych pali pochylonych na zewnątrz świadczyły o obecności zwierząt zagrażających stadom i plonom. Z istnienia młyna wywnioskował, że podłużne owoce o paskudnym smaku, rosnące w zapuszczonych sadach, suszono i mielono na mąkę. A szelki, w_ których kiedyś dorośli nosili młode na pola, przekonały go, że choć robale nie dbały o indywidualność, to jednak kochały swoje dzieci.
Lata mijały i życie ustabilizowało się. Koloniści mieszkali w drewnianych domach, a tunele robali wykorzystywali na magazyny i warsztaty. Teraz rządziła tu rada, administratorów wybierano, więc Ender — choć nadal nazywano go zarządcą — był właściwie tylko sędzią. Zdarzały się przestępstwa i spory, obok uprzejmości i współpracy; byli ludzie, którzy się kochali, i tacy, którzy nienawidzili; to był świat człowieka. Nikt już nie czekał niecierpliwie na kolejną transmisję ansibla; sławne na Ziemi imiona tutaj znaczyły niewiele. Znali jedynie Petera Wiggina, Hegemona Ziemi; otrzymywali tylko wiadomości o pokoju, o dobrobycie, o wielkich statkach opuszczających obrzeża Układu Słonecznego Ziemi, mijających tarczę kometarną i ruszających w podróż, by zaludnić światy robali. Wkrótce miały powstać nowe kolonie na ich świecie, Świecie Endera; wkrótce mieli pojawić się sąsiedzi. Byli już w połowie drogi, ale nikt się tym nie przejmował. Pomogą nowo przybyłym, kiedy się tu zjawią, ale teraz najważniejsze było, kto się z kim ożeni, kto zachorował, kiedy nadchodzi pora siewu i dlaczego właściwie mam mu płacić, jeśli cielak zdechł trzy tygodnie po tym, jak go kupiłem.
— Stali się ludźmi Ziemi — stwierdziła Valentine. — Nikogo nie obchodzi, że właśnie dzisiaj Demostenes wysyła siódmy tom historii. Tutaj nikt go nie przeczyta.
Ender wcisnął klawisz i na ekranie pojawiła się kolejna strona.
— Niezwykle wnikliwe spostrzeżenie, Valentine. Ile jeszcze tomów zostało ci do końca?
— Tylko jeden. Historia Endera Wiggina.
— Jak to zrobisz? Zaczekasz z pisaniem, aż umrę?
— Nie. Będę pisać i przerwę, kiedy dojdę do dni dzisiejszych.
— Mam lepszy pomysł. Doprowadź całość do zwycięstwa w ostatniej bitwie. Skończ w tym miejscu. Nic, co dokonałem później, nie jest warte zapisywania.
— Może — mruknęła Valentine. — A może nie.
Ansibl przyniósł wiadomość, że statek nowej kolonii przybędzie już za rok. Prosili, by Ender znalazł im miejsce do osiedlenia, wystarczająco bliskie jego kolonii, by mogli ze sobą handlować, a dostatecznie dalekie, by obie kolonie miały oddzielne rządy. Ender wziął śmigłowiec i ruszył na poszukiwania. Zabrał ze sobą jedno z dzieci, jedenastoletniego chłopca imieniem Abra; miał ledwie trzy lata, kiedy powstawała kolonia i nie pamiętał już innego świata. Odlatywali z Enderem daleko, rozbijali biwak na noc, a rankiem wyruszali pieszo, by rozejrzeć się w terenie.
Trzeciego dnia Ender doznał nagłego uczucia, że poznaje miejsce, w którym się znaleźli. Rozejrzał się uważnie; w tej okolicy był po raz pierwszy, nigdy jej przedtem nie widział. Zawołał Abrę.
— Tutaj, Ender — krzyknął Abra. Stał na szczycie niskiego pagórka o stromych zboczach. — Przyjdź tu!
Ender wspiął się na górę. Spod jego stóp odrywały się bryły miękkiej ziemi. Abra wskazywał palcem w dół.
— Patrz tylko. Trudno uwierzyć — oznajmił.
Pagórek był wydrążony. Głęboką depresję w samym środku częściowo wypełniał niewielki staw, otoczony wybrzuszonymi zboczami, opadającymi niebezpiecznie ku wodzie. Z jednej strony wzgórze przechodziło w dwa niskie grzbiety, tworzące dolinę w kształcie litery V, z drugiej wznosiło się ku białej skale, wyszczerzonej jak czaszka z drzewem wyrastającym z ust.
— Wygląda, jakby zginął tu olbrzym — stwierdził Abra. — A grunt się podniósł i przykrył trupa.
Teraz Ender wiedział, dlaczego wszystko wydało mu się znajome. Zwłoki Olbrzyma. Zbyt wiele razy grał tu jako dziecko, by nie zapamiętać okolicy. Ale to przecież niemożliwe. Komputer Szkoły Bojowej nie mógł znać tego miejsca.
Spojrzał przez lornetkę w kierunku, który pamiętał najlepiej, z nadzieją, ale i lękiem, że zobaczy to, co należało do zestawu.
Huśtawki i zjeżdżalnie. Drabinki. Porośnięte zielenią, ale nie można było nie poznać ich kształtów.
— Ktoś musiał to wszystko zbudować — oświadczył Abra. — Popatrz, ta niby czaszka to wcale nie skała. To beton.
— Wiem — odparł Ender. — Zbudowali to dla mnie.
— Co?
— Znam to miejsce, Abra. Robale zbudowały je dla mnie.
— Wtedy, kiedy tu dotarliśmy robale nie żyły już od pięćdziesięciu lat.
— Masz rację, to niemożliwe. Ale wiem, co mówię. Nie powinienem cię ze sobą zabierać, Abra. To może być niebezpieczne. Jeśli znali mnie tak dobrze, żeby to wszystko zbudować, to mogli też zaplanować…
— Wyrównanie z tobą rachunków.
— Za to, że ich zabiłem.
— Więc nie chodź, Ender. Nie rób tego, czego się po tobie spodziewali.
— Jeśli chcą się zemścić, Abra, mnie to nie przeszkadza. Ale to nie jest pewne. Może starali się w ten sposób porozumieć. Zostawić mi wiadomość.
— Nie potrafili czytać ani pisać.
— Może właśnie się uczyli, kiedy zginęli.
— No to na pewno nie będę się tu pętał, kiedy ty gdzieś wyruszasz. Idę z tobą.
— Nie. Jesteś za młody, żeby się narażać…
— Daj spokój. Jesteś Ender Wiggin. Nie będziesz mnie uczył, czego nie mogą robić jedenastoletni chłopcy.
Razem przelecieli śmigłowcem nad placem zabaw, nad lasem, nad studnią na polanie. I dalej — tam. gdzie istotnie było urwisko i jaskinia, i wąska półka w miejscu, gdzie powinien się znajdować Koniec Świata. W dali, dokładnie tam, gdzie w grze fantasy, wznosiła się wieża zamku. Zostawił Abrę w maszynie.
— Nie idź za mną. I leć do domu, jeśli nie wrócę za godzinę.
— Wypchaj się, Ender. Pójdę z tobą.
— Sam się wypchaj, Abra, bo cię wyłożę do błota.
Abra zrozumiał, że mimo żartobliwego tonu Ender mówi poważnie, więc został.
Mury wieży były nierówne, pełne występów i zagłębień, ułatwiających wspinaczkę. Chcieli, żeby się dostał do środka.
Komnata była taka jak zawsze. Ender pamiętał wszystko dokładnie i rozejrzał się szukając węża, ale znalazł tylko dywan z głową węża w rogu. Imitacja, nie duplikat. Jak na rasę, która nie znała sztuki, poradzili sobie doskonale. Musieli ściągać te obrazy z umysłu Endera, znajdując go i poznając najczarniejsze sny poprzez lata świetlne pustki. Ale po co? Żeby sprowadzić go tutaj, to oczywiste. Żeby zostawić mu wiadomość. Ale gdzie ona jest i jak zdoła ją zrozumieć?
Zwierciadło czekało na ścianie. Było płytą zmętniałego metalu, na której wyryto przybliżony kształt ludzkiej sylwetki. Próbowali narysować odbicie, które powinien zobaczyć.
Patrząc w zwierciadło przypominał sobie, jak tłucze je i wyrywa z muru, a węże wyskakują z kryjówki i kąsają wszędzie, gdzie mogą sięgnąć jadowitymi zębami.
Jak dobrze mnie poznali, pomyślał Ender. Tak dobrze, że wiedzieli, jak często myślał o śmierci, wiedzieli, że się jej nie boi. Wiedzieli, że nawet gdyby się przestraszył, to lęk przed śmiercią nie powstrzyma go przed zdjęciem tego zwierciadła.