– Czy wy jesteście jakimiś barbarzyńcami czy dzikusami? Powinienem był wysłać cię do West Point, a nie do Princeton. Tam nauczyliby cię trochę moresu. Mój Boże, kiedy byłem w twoim wieku, nawet nie słyszałem, żeby ktoś się tak zachowywał. Widziałeś dywan? Jest kompletnie zniszczony.
Billy robił wrażenie zmartwionego i skruszonego.
– Przykro mi, tato. Rzeczywiście sprawy trochę wymknęły mi się spod kontroli.
– Trochę? To cud, że ty i mała Roberts uszliście z życiem. Billy był w całkiem niezłej formie po wypadku. Gdy opuszczał szpital bolało go oko, ale szwy znad brwi miał już zdjęte. Przed wyjazdem do Malibu co wieczór wychodził z przyjaciółmi.
– Przeklęte, zwariowane dzieciaki… – Artur ciągle pomstował. – A jak się czuje Tana?
Jean wspominała Arturowi, jak dziwnie zachowuje się córka od tamtej pory. Zastanawiała się, czy uraz głowy, jakiego doznała, nie był jednak poważniejszy, niż wydawało się lekarzom.
– Wiesz, tej nocy zachowywała się jakby była nieprzytomna i bredziła… powiedziała nawet…
Pamiętała tę idiotyczną bajeczkę o Billym, którą Tana próbowała jej sprzedać. Wyglądało na to, że jednak nie jest z nią za dobrze i Artur także się tym martwił.
– Każ ją jeszcze raz przebadać.
Ale kiedy chciała to zrobić, Tana kategorycznie odmówiła. Jean zaczęła nawet zastanawiać się, czy jej córka powinna w takim stanie jechać do Nowej Anglii do wakacyjnej pracy. Jednak w przeddzień terminu wyjazdu Tana po cichu spakowała swoje torby i następnego poranka spotkały się przy śniadaniu. Dziewczyna miała bladą i zmęczoną twarz, ale gdy Jean podała jej szklankę soku pomarańczowego, po raz pierwszy od dwóch tygodni uśmiechnęła się, a matka ze wzruszenia nieomal się rozpłakała. Od wypadku w domu panowała atmosfera jak w grobowcu. Żadnych dźwięków, żadnej muzyki, śmiechu, chichotu przez telefon, żadnych głosów – wszędzie tylko martwa cisza. I martwe oczy Tany.
– Tęskniłam za tobą, Tan.
Na dźwięk tak wymawianego imienia, oczy Tany wypełniły się łzami. Pokiwała głową nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Nie miała już nic do powiedzenia. Nikomu. Miała wrażenie, że jej życie się skończyło. Przysięgła sobie, że już nigdy nie dotknie jej żaden mężczyzna, i wiedziała, że dotrzyma słowa. Nie pozwoli, żeby ktoś zrobił jej coś takiego, jak Billy Durning. Największą tragedią było to, że Jean nie umiała stawić czoła prawdzie, nie chciała słuchać ani pogodzić się z tym, co mówiła córka. W jej mniemaniu było to niemożliwe, co oznaczało, że po prostu wydarzenie nie miało miejsca. Najgorsze, że to się jednak stało.
– Naprawdę zdecydowałaś się pojechać na ten obóz?
Tana sama zastanawiała się nad tym. Wiedziała, że to poważna decyzja. Mogła tu pozostać i ukrywać się przez resztę życia, jak ofiara, czy ułomna, ktoś skrzywdzony, załamany i skończony, albo mogła' próbować zacząć wszystko od nowa, ruszyć w życie własną drogą.
– Tak, wszystko będzie w porządku.
– Jesteś pewna?
Była taka wyciszona, skruszona i nagle taka dorosła. Tak jakby uraz głowy podczas tego wypadku gwałtownie zakończył jej młodość. Może było to spowodowane strachem. Jean nie widziała nigdy nikogo, kto tak by się zmienił w tak krótkim czasie. Artur opowiadał, że Billy czuł się już dobrze, był skruszony, ale jednocześnie wrócił do swojej dawnej formy, zanim jeszcze zaczęły się wakacje. W przypadku Tany było zupełnie inaczej.
– Słuchaj, kochanie, jeśli nie czujesz się na siłach, by tam jechać, po prostu zostań w domu. Musisz nabrać sił przed jesiennym wyjazdem na uczelnię.
– Wszystko będzie dobrze.
To było prawie wszystko, co powiedziała, zanim opuściła dom, ściskając kurczowo swoją jedyną torbę. Do Yermont pojechała autobusem, tak jak poprzednio. Tana bardzo lubiła wakacyjną pracę, ale tym razem była jakaś inna i wszyscy to zauważyli. Taka cicha, zamknięta w sobie, prawie wcale się nie śmiała, a jeśli w ogóle z kimś rozmawiała to byli to wyłącznie uczestnicy obozu. Zmartwiło to innych kolegów, których znała od dawna.
– Może ma jakieś kłopoty w domu…
– A może jest chora…?
– O rany, zachowuje się jak ktoś zupełnie obcy…
Wszyscy to dostrzegli, ale nikt nie znał przyczyny takiego jej zachowania. Gdy obozy się skończyły, wsiadła do autobusu i pojechała do domu. Nie nawiązała żadnych przyjaźni tego roku, chyba że z młodszymi dzieciakami, ale nawet wśród nich nie była tak popularna, jak poprzednio. Bardzo wyładniała od zeszłego sezonu, ale mimo to dzieci zgodnie stwierdzały, że „Tana Roberts jest dziwna”. I Tana wiedziała, że to prawda.
Spędziła dwa dni w domu z Jean. Unikała starych przyjaciół, spakowała torby do szkoły i, wsiadając do pociągu, poczuła wreszcie ulgę. Nagle miała ochotę pojechać, daleko, daleko stąd… jak najdalej od domu… od Artura… od Jean… od Billy'ego… od nich wszystkich… nawet od szkolnych przyjaciół. Nie była już tą samą beztroską dziewczyną, która skończyła szkołę trzy miesiące temu. Była kimś zupełnie innym, czuła się zraniona i zdradzona, jej dusza krwawiła. Gdy usiadła w pociągu i ruszyła na południe, powoli zaczynała się czuć jak ludzka istota. Wiedziała, że musi odjechać bardzo daleko, uciec od ich oszustw i kłamstw, od rzeczy, których nie potrafili dostrzec, w które nie chcieli uwierzyć, od ich brudnych gierek… tak jakby od momentu, gdy Billy Durning ją skrzywdził, nikt inny nie powinien jej oglądać. Nie istniała, ponieważ grzech Billy'ego nie został ujawniony… ale to sprawa Jean, powiedziała sobie. Kto jej pozostawał? Jeśli własna matka jej nie uwierzyła… nie chciała już o tym myśleć. Nie chciała myśleć o niczym. Wyjedzie stąd gdzieś bardzo daleko i może nie wróci już nigdy do domu. Niestety, wiedziała, że to też było kłamstwo. Matka zapytała ją przed wyjazdem:
– Przyjedziesz do domu na Święto Dziękczynienia, prawda, córeczko?
Upewniała się, jakby dopiero teraz zaczęła się o nią martwić. Jakby wyczytała coś z oczu córki, coś, czemu nie potrafiła stawić czoła. Zobaczyła otwartą, krwawiącą ranę jej duszy, ale nie umiała jej pomóc, nie mogła sobie z tym poradzić. Tana nie chciała przyjeżdżać do domu na Święto Dziękczynienia, wolałaby w ogóle tu nie wracać. Uciekała od tego poniżającego, taniego stylu życia… hipokryzji… Billy'ego i jego barbarzyńskich przyjaciół… Artura i tych lat w czasie których wykorzystywał jej matkę… żony, którą oszukiwał… kłamstw, które Jean sobie wmawiała… Nagle Tana nie mogła znieść tego wszystkiego i musiała stamtąd uciec. Może już nigdy nie wróci… nigdy.
Przyjemność sprawiał jej miarowy stukot kół pociągu i było jej żal, gdy dojechała do Yolan. Green Hill College znajdował się dwie mile od stacji i wysłano po nią rozklekotane, stare kombi ze starym, czarnym kierowcą o siwych włosach. Powitał ją ciepłym uśmiechem, ale ona spojrzała na niego podejrzliwie, gdy pomagał jej ładować bagaże.
– Długa była podróż pociągiem, panienko?
– Trzynaście godzin.
Prawie nie odzywała się do niego w czasie krótkiej podróży do szkoły i, gdyby przyszło mu do głowy zatrzymać samochód, pewnie zaczęłaby uciekać w panice. Wyczuwał dystans, jaki stwarzała, i nie próbował być przesadnie miły. Przez część drogi pogwizdywał, a gdy zmęczył się tym, śpiewał piosenki z głębokiego Południa, jakich nigdy przedtem nie słyszała. Kiedy dojechali na miejsce, uśmiechnęła się do niego.