Выбрать главу

Dzięki za przejażdżkę.

Jestem do usług, panienko. Proszę pytać w biurze o Sama, a zawiozę panienkę, gdziekolwiek panienka sobie życzy.

A potem zaśmiał się trochę rubasznie, ale ciepło.

– Ale tu nie ma za wiele miejsc, które warto odwiedzić.

Miał akcent z głębokiego Południa. Od chwili, gdy Tana wysiadła z pociągu, zachwycało ją wszystko, na co padał jej wzrok. Wysokie, majestatyczne drzewa, wszędzie bajecznie kolorowe kwiaty, soczysta, bujna trawa i powietrze bezwietrzne, ciężkie i ciepłe. Nabierało się nieprzepartej chęci, by spacerować i napawać się pięknem Południa. Gdy po raz pierwszy zobaczyła college, stanęła i uśmiechnęła się do siebie. To było to, o czym marzyła, tak właśnie go sobie wyobrażała. Miała zamiar przyjechać i obejrzeć to wszystko ostatniej zimy, ale nie było na to czasu. Zamiast tego wypytała o wszelkie drobiazgi przedstawiciela college'u, który przyjechał do nich na Pomoc, i spodobało jej się bardzo to, co zobaczyła i przeczytała w broszurkach. Szkoła prezentowała bardzo wysoki poziom, ale ona chciała czegoś więcej – podobała jej się reputacja uczelni, legendy, które krążyły na temat jej historii. Wiedziała, że obowiązywały tu dosyć konserwatywne metody, i to ją właśnie pociągało. Oglądała zgrabne, białe budowle, świetnie utrzymane, z wysokimi kolumnami i pięknymi oknami we francuskim stylu, z widokiem na małe jezioro, i nieomal czuła się tak, jakby dopiero teraz znalazła się w domu.

Zameldowała się w recepcji, wypełniła formularze, wpisała się na długą listę nazwisk, sprawdziła, do którego budynku ją przydzielono, i chwilę później Sam pomagał jej załadować bagaż na stary wózek. Przyjazd tutaj był jak podróż do miejsca cofniętego w czasie. Po raz pierwszy od miesięcy poczuła wewnętrzny spokój. Nie musiała spotykać się z matką, tłumaczyć jej, jak się czuje, nie słyszała znienawidzonego nazwiska Durningów, nie musiała oglądać skrywanego bólu, jaki malował się na twarzy jej matki z powodu

Artura… Nie musiała słuchać o Billym… Przebywanie w tym samym mieście, co oni, przygnębiało ją i paraliżowało. Przez pierwsze dwa miesiące od dokonanego na niej gwałtu, myślała wyłącznie o ucieczce. Wiele wysiłku i odwagi kosztowała ją decyzja o wyjeździe na obóz letni, a każdy następny dzień był bitwą. Wpadała w panikę, kiedy ktoś starał się do niej zbliżyć czy zaprzyjaźnić. Zwłaszcza, jeśli byli to mężczyźni albo nawet młodzi chłopcy. Tutaj nie musiała się przynajmniej o to martwić. To była żeńska uczelnia i nikt jej nie zmuszał, by chodziła na tańce czy studenckie bale, albo na mecze futbolowe lokalnej drużyny. Życie towarzyskie miało dla niej znaczenie, kiedy starała się o przyjęcie na tę uczelnie, ale teraz zupełnie nie dbała o to. Nie utrzymywała żadnych kontaktów z dawnymi przyjaciółmi już od trzech miesięcy… ale nieoczekiwanie… raptownie… doznała wrażenia, że tutaj nawet powietrze pachniało inaczej, jakoś tak przyjemnie. Uśmiechnęła się na widok Sama ciągnącego wózek z jej bagażem, a on w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko do niej.

– Daleko stąd do Nowego Jorku.

W jego oczach zamigotały wesołe iskierki, a poskręcane, siwe włosy układały się tak miękko.

– To prawda. Ale tutaj jest tak pięknie.

Jeszcze raz popatrzyła na jezioro, a potem na szereg zabudowań wokół niego. Rozmieszczenie budynków: wyższe w tyle, a niższe z przodu, nadawało temu miejscu charakter zabudowań pałacowych i wyglądało to bardzo dostojnie. Podobno rzeczywiście była to kiedyś czyjaś rezydencja. Nadal była wspaniale utrzymana, nienaruszona upływem czasu. Tana pożałowała, że jej matka nie może tego zobaczyć, ale może kiedyś…

– Kiedyś była tu plantacja.

Mówił to samo setkom dziewcząt każdego roku. Uwielbiał opowiadać młodzieży swoje historyjki. Przechwalał się, że jego dziadek był tu niewolnikiem, a one słuchały z szeroko otwartymi oczami. Były takie młode i wspaniałe, prawie tak samo jak jego córka, tylko, że ona jest już kobietą i ma swoje własne dzieci. One też niedługo zostaną żonami i matkami. Pamiętał, że co roku, wiosną, zewsząd zjeżdżały się młode dziewczęta, aby wyjść za mąż w ślicznym kościółku na terenie studenckiego osiedla. Po uroczystości wręczenia dyplomów zawsze znajdowało się co tuzin takich, które chciały to zrobić jak najszybciej. Przyglądał się Tanie, gdy szła koło niego i zastanawiał się, jak długo zdoła wytrwać w stanie panieństwa. Była jedną z najpiękniejszych dziewcząt jakie dotąd widział, z długimi, zgrabnymi nogami, miłą twarzą, okoloną burzą złotych włosów i tymi ogromnymi, zielonymi oczami. Gdyby znał ją trochę dłużej, zażartowałby sobie, że wygląda jak gwiazda filmowa, ale ona utrzymywała większy dystans niż pozostałe studentki. Zauważył też, że była nadzwyczaj nieśmiała.

– Byłaś tu już kiedyś?

Zaprzeczyła ruchem głowy i spojrzała na budynek, przed którym zatrzymał wózek.

– To jest najpiękniejszy dom, jaki mamy. Nazywa się Jaśminowy Dom. Przyprowadziłem tu dzisiaj już pięć nowych dziewcząt. Razem będzie tu mieszkało około dwudziestu pięciu osób i gospodyni, która dba o porządek i dyscyplinę – rozpromienił się nagle – ale jestem pewien, że żadna z was nie będzie wymagała specjalnej opieki.

Roześmiał się dźwięcznie swoim głębokim i radosnym głosem, aż zabrzmiało to jak muzyka. Tana pomagała mu przy dźwiganiu toreb, także z uśmiechem na ustach. Weszła za nim do środka i znalazła się w przytulnym, świetnie wyposażonym salonie. Meble były w większości antyczne, angielskie i wczesnoamerykańskie, obite kwiecistymi, kolorowymi materiałami. Na stołach i biurku stały w wielkich wazonach olbrzymie bukiety kwiatów. Panowała tu naprawdę domowa atmosfera, pomyślała Tana wchodząc i rozglądając się wokół. Czuło się tu kobiecą rękę. Wszystko było na swoim miejscu, utrzymane w nieskazitelnej czystości, tak jakby należało się tu poruszać w sterylnym ubraniu i białych rękawiczkach. Tana spojrzała niepewnie na swoją spódnicę w szkocką kratę, mokasyny i podkolanówki na nogach witając uśmiechem zbliżającą się kobietę. Była to siwa pani z niebieskimi oczami, ubrana w skromną, szarą garsonkę. Przedstawiła się jako opiekunka Jaśminowego Domu. Pełniła tę funkcję już od ponad dwudziestu lat. Mówiła bardzo melodyjnie, z łagodnym południowym akcentem. Gdy pochyliła się i na chwilę rozchyliły się poły jej żakietu, Tana zobaczyła, że na jej szyi wisi pojedynczy sznur pereł. Wyglądała jak dobra ciocia. W kącikach oczu miała siateczki zmarszczek, od ciągłego uśmiechu na twarzy.

– Witaj w Jaśminowym Domu, moja droga. Na naszym kampusie jest jedenaście takich domów, ale lubimy mówić, że ten jest najlepszy.

Roześmiała się do Tany i zaproponowała filiżankę herbaty. Sam w tym czasie zaniósł na górę jej bagaże. Tana podniosła do ust filiżankę, malowaną ręcznie w kwiaty i srebrną łyżeczkę, podziękowała za apetycznie wyglądające ciasteczka. Siedziała podziwiając widok na jezioro i rozmyślała, jak dziwne jest życie. Czuła się tak, jakby wylądowała na innej planecie. Wszystko wokół było takie inne niż w Nowym Jorku… Nagle znalazła się w tym wspaniałym miejscu, z daleka od wszelkich kłopotów, i popijała herbatkę, rozmawiając z tą miłą kobietą, o niebieskich oczach, ze sznurem pereł na szyi…

Upłynęły tylko trzy miesiące od dnia, w którym leżała na podłodze w sypialni Artura Durninga, zgwałcona i pobita przez jego syna.

– … nie sądzisz moja droga?

Tana ocknęła się i nic nie rozumiejąc spojrzała nagle na opiekunkę. Na chwilę zatopiła się w swoich myślach i zgubiła wątek rozmowy. Skwapliwie pokiwała głową i ogarnęło ją ogromne zmęczenie. Miała ostatnio zbyt wiele wrażeń.