Tym razem to Jean go pocałowała i chwilę później ich ciała znów splotły się ciasno. Wydawało się, że upłynęły całe godziny, zanim jedno z nich przerwało ciszę, panującą w pokoju. W kuchni nadal paliło się światło, przy drzwiach wejściowych także, tylko w saloniku, gdzie leżeli i w małej sypialni obok panowała ciemność. Ale nawet po ciemku czuł, że Jean przygląda mu się.
– Coś jest nie tak, prawda? – Przez cały tydzień czuła jakiś niewytłumaczalny ucisk w żołądku. Zbyt dobrze znała swojego męża.
– Andy…?
On nadal nie wiedział, jak jej to powiedzieć. Wcale nie było mu łatwiej niż dwa dni temu. Im bliżej końca tygodnia, tym będzie trudniej. Ale kiedyś musi to zrobić. Gdyby mógł odłożyć to na później. Po raz pierwszy od trzech dni, zaczął nagle zastanawiać się, czy podjął właściwą decyzję.
– Naprawdę nie wiem, jak ci to powiedzieć.
Ale ona już wiedziała, co Andy ma na myśli. Gdy patrzyła na niego w ciemności, czuła jakby jej serce przestawało bić. Miała oczy szeroko otwarte i, jak często przed laty, zmartwiony wyraz twarzy. Tak bardzo różniła się od niego. Jego oczy roziskrzone były śmiechem, a myśli wesołe i jasne. Miał radosne spojrzenie, a w zanadrzu zawsze jakiś żart czy dowcipną uwagę. Życie obchodziło się z nim łagodnie. Jean nie miała tyle szczęścia. Cechowało ją to samo nerwowe napięcie, jakie pojawia się u dzieci ciężko doświadczonych przez los. Urodziła się w rodzinie alkoholików. Jej siostra, cierpiąca na epilepsję, umarła leżąc w łóżku obok Jean. Miała wtedy trzynaście lat, Jean dziewięć. Osierocona w wieku osiemnastu lat, niemal od urodzenia walczyła o przetrwanie. I mimo to był w niej jakiś specjalny, wrodzony urok, któremu nie pozwolono rozkwitnąć, jednak Andy wiedział, że to nastąpi we właściwym czasie. Trzeba go tylko dobrze pielęgnować. Ale teraz nie mógł już nic zrobić i to dawne, smutne spojrzenie, które pamiętał z czasów, kiedy się poznali, znowu pojawiło się w jej oczach.
– Jedziesz, prawda?
Potwierdził kiwnięciem głowy, a jej głębokie, ciemne oczy wypełniły się łzami. Jean położyła się na kanapie, na której kochali się jeszcze przed chwilą.
– Kochanie, proszę, nie patrz tak na mnie…
Poczuł się w tej chwili zwyczajnym sukinsynem. Nie mogąc znieść jej bólu, nagle wstał i odszedł w głąb pokoju, by wyjąć paczkę Cameli z kieszeni palta. Wyciągnął nerwowo papierosa, zapalił go i usiadł w zielonym fotelu, naprzeciwko kanapy. Teraz płakała już otwarcie, lecz gdy spojrzała na niego, nie dostrzegł w jej oczach zaskoczenia.
– Wiedziałam, że pojedziesz.
– Muszę, kochana.
Pokiwała głową. Miał wrażenie, że go rozumie, ale wiedział jednocześnie, że przez to jej ból nie zmniejszał się. Wydawało się, że upłynęły całe godziny, zanim zdobyła się na odwagę, żeby zapytać o to, co interesowało ją teraz najbardziej.
– Kiedy?
Andy Roberts poczuł, jak głos więźnie mu w gardle. To były najtrudniejsze słowa, jakie kiedykolwiek musiał wypowiedzieć.
– Za trzy dni.
Zadrżała i znów zamknęła oczy, kiwając głową, a łzy spływały po jej policzkach.
W ciągu następnych trzech dni już nic nie toczyło się normalnie. Przestała chodzić do pracy, zachowywała się jak w transie. Robiła dla niego wszystko, co tylko udało jej się wymyśleć; prała bieliznę, zwijała skarpetki, piekła ciasteczka na drogę. Przez cały czas krzątała się, jakby mogła w ten sposób powstrzymać to, co było nieuniknione. Ale to już nie miało sensu. W sobotę wieczorem zmusił ją wreszcie, by się uspokoiła, przestała pakować rzeczy, których nie potrzebował, zostawiła ciasteczka, których i tak nie zje, i skarpetki, którymi sam mógł się zająć. Gdy wziął ją w ramiona, Jean załamała się zupełnie.
– O Boże, Andy… nie mogę… co ja bez ciebie zrobię…? Gdy spojrzał jej w oczy i zrozumiał, jak bardzo ją skrzywdził, poczuł nagle rozdzierającą pustkę. Ale nie miał wyboru… już za późno… był mężczyzną… musiał walczyć… potrzebowała go ojczyzna…
Pomimo żalu i dręczących go wyrzutów sumienia odczuwał także dziwny, dotąd nie znany dreszcz emocji. Wyprawa na wojnę była dla niego jakąś niepowtarzalną szansą, niemal mistycznym rytuałem, dzięki któremu miał się stać prawdziwym mężczyzną. I właśnie w sobotni wieczór owładnęły nim te sprzeczne uczucia. Był rozdarty między miłością do Jean, a obowiązkiem, który miał spełnić. Wiele by dał, żeby być już w pociągu, w drodze na zachód i mieć to wszystko za sobą. Już niedługo. O piątej rano miał zameldować się na Grand Central Station. Kiedy obudził się rano i wstał, by się ubrać – spojrzał na Jean. Wydawała się spokojniejsza. Chociaż łzy jej już obeschły, miała czerwone, opuchnięte oczy i zrezygnowany wyraz twarzy. Czuła się tak, jakby po raz drugi traciła siostrę albo rodziców. Andy był dla niej wszystkim. Wolałaby umrzeć, niż go utracić. I nagle on też ją opuszczał.
– Poradzisz sobie, prawda kochanie? – Usiadł na brzegu łóżka. Patrzył na nią, szukając potwierdzenia. Uśmiechnęła się smutno i wyciągnęła do niego rękę.
– Chyba będę musiała? Wiesz, czego bym chciała? Oboje wiedzieli, że chciała, by nie jechał na wojnę. Czytała w jego myślach całując koniuszki jego palców.
– Poza tym… Myślę, że w tym tygodniu mogłam zajść w ciążę…
Emocje ostatnich dni sprawiły, że zapomnieli o jakichkolwiek środkach ostrożności. Zdawał sobie z tego sprawę, ale tyle wydarzyło się w tym tygodniu. Liczył na to, że był to dla niej ten bezpieczny okres. Ale po tym, co powiedziała, zaczął mieć wątpliwości. Przez cały czas byli bardzo ostrożni, bo ustalili już dawno, że nie będą mieli dzieci przez kilka pierwszych lat po ślubie. Chcieli najpierw znaleźć lepszą pracę. Andy miał nadzieję, że uda mu się wrócić jeszcze na dwa lata do college'u. Nie spieszyli się, byli oboje tacy młodzi, ale teraz… w tym ostatnim tygodniu wszystkie ich życiowe plany legły w gruzach.
– Właśnie miałem wątpliwości w tym tygodniu… Czy myślisz, że mogłaś…? – Przyglądał się jej trochę spłoszony. Nie, tego by nie chciał. Zostawić ją samą w ciąży. A on, Bóg wie gdzie, w wojennej zawierusze.
Wzruszyła ramionami. – Może… – Uśmiechnęła się i usiadła. – Dam ci znać.
– Świetnie. Właśnie tego nam teraz trzeba. – Zasępił się i nerwowo spojrzał na zegar przy łóżku. Było dziesięć po czwartej. Musiał już iść.
– Może właśnie tego. – Nagle zaczęła szybko mówić, jakby chciała zdążyć przed jego odjazdem. – To znaczy, wiesz Andy, ja bardzo chciałabym, żeby to była prawda.
– Właśnie teraz? – Spojrzał na nią z niedowierzaniem. W ciszy ciasnego pokoiku usłyszał jej szept.
– Tak.
ROZDZIAŁ DRUGI
Za oknem przemknął z łoskotem pociąg, dając odrobinę przewiewu w powietrzu, jakby zastygłym w bezruchu i upale. Jean już od kilku dni siadywała bezczynnie przed otwartym oknem. Sierpniowy żar był tak dokuczliwy, że wydawało się jakby dom miał za chwilę stanąć w płomieniach ognia. Fale gorąca unosiły się z chodników, przyklejając się do rozpalonych ścian piaskowca. Czasem w nocy wstawała z łóżka, by choć przez chwilę nacieszyć się tchnieniem wiatru, który unosił za sobą przejeżdżający pociąg. Innym razem siadała w łazience owinięta mokrym ręcznikiem, ale tak naprawdę to nic nie pomagało; cały czas było za gorąco. Dziecko tylko pogarszało sytuację. Czuła, że za chwilę jej ciało eksploduje. Ruchy dziecka były ostatnio silniejsze, jakby ono też się dusiło od tego upału. Jean uśmiechnęła się myśląc o nim. Nie mogła się doczekać, żeby je zobaczyć… zostały już tylko cztery tygodnie… za cztery tygodnie będzie mogła wziąć swoje maleństwo na ręce… miała nadzieję, że będzie podobne do Andy'ego. Był teraz gdzieś na Pacyfiku i robił dokładnie to, czego chciał – walczył z Japońcami. Pisał o tym w listach, a jego słowa jakoś zawsze sprawiały jej ból. Jedna z dziewcząt z biura, w którym pracowała, była Japonką i zareagowała tak miło, gdy dowiedziała się, że Jean jest w ciąży. Nawet zastępowała ją na początku, gdy Jean miała takie mdłości, że nie mogła wytrzymać w pracy. Bywało, że kiedy dowlokła się do biura, gapiła się bezmyślnie w maszynę do pisania i modliła, by udało się jej zdążyć do łazienki. Pozwolili jej pracować w firmie jeszcze sześć miesięcy. Podobno to i tak dosyć długo w porównaniu z innymi pracodawcami. Uważali widocznie, że jest to ich patriotyczny obowiązek, skoro jej mąż, Andy jest na wojnie. Napisała mu o tym. Pisała do niego prawie codziennie, ale listy od niego przychodziły nie częściej niż raz na miesiąc. Zwykle był zbyt zmęczony, żeby pisać, a przy tym korespondencja docierała do niej z bardzo dużym opóźnieniem. Walka na froncie, jak pisał, wcale nie przypominała handlu buickami w Nowym Jorku. Rozśmieszał ją opowieściami o kiepskim żarciu i dowcipami o kumplach z wojska. Starał się, żeby wszystko, co opisywał, nie wyglądało tak strasznie jak w rzeczywistości. Ale ona, czytając te listy, bała się jak nigdy w życiu. Zwłaszcza wtedy, gdy nie czuła się najlepiej. Kiedy okazało się, że jest w ciąży, była pełna sprzecznych uczuć. W ciągu tych kilku dni przed jego wyjazdem myśl o dziecku cieszyła ją, ale gdy podejrzenia potwierdziły się, nie była przekonana, czy da sobie radę. Musiała przecież rzucić pracę, a poza tym była sama. Dręczyły ją wątpliwości, czy uda jej się utrzymać siebie i dziecko? Nie była też pewna jego reakcji. Na szczęście, kiedy wreszcie dostała list, wyglądało na to, że jest zachwycony i cieszy się razem z nią. Była wtedy w piątym miesiącu i nie bała się już tak bardzo jak na początku.