Выбрать главу

Przez kilka ostatnich miesięcy miała dość czasu, żeby zamienić ich sypialnię w pokoik dla niemowlęcia. Wszystko uszyła sama z białej tkaniny i wykończyła żółtymi kokardkami. Szyk i robiła na drutach maleńkie czapeczki, buciczki i sweterki. Namalowała śliczne obrazki na ścianach wokół kącika dla dziecka i chmurki na suficie. Jeden z sąsiadów skrzyczał ją nawet, gdy dowiedział się, że malowała sama, stojąc na drabinie. Ale teraz, kiedy nie pracowała, nie miała nic lepszego do roboty. Oszczędzała każdy grosz. Nie chodziła do kina, żeby jak najwięcej odłożyć. Poza tym dostawała część żołdu Andy'ego. Będzie potrzebowała tych pieniędzy dla dziecka. Kilka pierwszych miesięcy spędzi w domu z maleństwem, jeśli będzie to możliwe, a potem poszuka opiekunki i wróci do pracy. Miała nadzieję, że leciwa pani Weissman z czwartego piętra zgodzi się zaopiekować jej dzieckiem. Starsza pani była typem babci o anielskiej dobroci. Mieszkała tu od lat i ucieszyła się na wiadomość o dziecku Jean. Zaglądała do niej codziennie. Czasami, gdy widziała światło sączące się spod drzwi, odwiedzała ją nawet późnym wieczorem.

Ale dziś Jean nie zapalała światła. Siedziała w ciemnościach, z trudem oddychając w duszącym upale. Wsłuchiwała się w stukot przejeżdżających pociągów, aż do nocnej przerwy. A potem przed świtem, słyszała jak zaczynały jeździć od nowa. Oglądając wschód słońca zastanawiała się, czy będzie jeszcze kiedyś normalnie oddychać albo leżeć, nie czując potwornego skwaru. Niektóre dni były tak wyczerpujące, że nic nie pomagało, nawet lekkie powiewy wiatru wywoływanego przez przejeżdżające pociągi. Była prawie ósma rano, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Pomyślała, że to pewnie pani Weissman. Narzuciła na siebie różowy szlafrok i z ciężkim westchnieniem poczłapała boso do drzwi. Bogu dzięki, że zostały tylko cztery tygodnie. Nie mogłaby już dłużej tego wytrzymać.

– Dzień dobry… – Ze zmęczonym uśmiechem na twarzy otworzyła szeroko drzwi, spodziewając się zobaczyć sąsiadkę. Zaczerwieniła się, widząc przed sobą obcego mężczyznę. Był w brązowym mundurze i wojskowej czapce na głowie. W ręku trzymał żółtą kopertę. Patrzyła na niego, nie rozumiejąc, a raczej nie chcąc zrozumieć, bo wiedziała zbyt dobrze, jaką wiadomość miał do przekazania. Mężczyzna przyglądał się jej z zainteresowaniem. Widziała jego twarz jak przez mgłę. Gdy ocknęła się z szoku i gorąca, sięgnęła po kopertę i otworzyła ją bez słowa. To był ten moment, którego obawiała się najbardziej. Jeszcze raz spojrzała nieprzytomnie na doręczyciela tragicznej wiadomości, nie odrywając wzroku od jego munduru. Z jej ust wydobył się przeraźliwy krzyk. Cicho osunęła się na podłogę, prosto pod jego nogi. On przyglądał się temu w niemym przerażeniu, aż wreszcie zaczął wołać o pomoc. Miał dopiero szesnaście lat i jeszcze nigdy nie widział z tak bliska ciężarnej kobiety. Dwoje drzwi otworzyło się po drugiej stronie korytarza, a w chwilę później z góry rozległo się człapanie po schodach. Pani Weissman natychmiast zaczęła przykładać Jean zimne kompresy na głowę. Młodzieniec powoli wycofał się, by wreszcie pospiesznie zbiec schodami na dół. Chciał jak najszybciej wydostać się z tego małego, dusznego domu. Jean jęknęła, a pani

Weissman i dwie inne sąsiadki przeniosły ją na kanapę, gdzie ostatnio sypiała. To ta sama kanapa, na której zostało poczęte jej dziecko, na której ona i Andy… Andy… Andy…

Z przykrością zawiadamiamy panią… że mąż pani poległ w służbie dla ojczyzny… zabity podczas akcji na Guadalcanal… podczas akcji… akcji… – jej głowa chwiała się. Nie potrafiła rozpoznać pochylonych nad nią twarzy.

Jean…? Jean… – Wołały ją po imieniu. Na czole czuła coś zimnego. Kobiety patrzyły to na nią, to znów na siebie. Helen Weissman przeczytała telegram i szybko pokazała go pozostałym dwóm.

Jean powoli dochodziła do siebie, z trudem oddychając. Pomogły jej usiąść i zmusiły do wypicia kilku łyków wody. Spojrzała pytającym wzrokiem na panią Weissman i nagle tragiczna wiadomość ponownie ugodziła w nią jak grom. Szloch dusił ją teraz bardziej niż upał, nie mogła już złapać oddechu. Przylgnąwszy kurczowo do starszej kobiety, łkała… on nie żył… tak jak wszyscy… jak Mama i Tata, i Ruthie… już go nie ma… opuścił ją… już go nigdy nie zobaczy… – kwiliła jak małe dziecko. Jej serce przeszył ból, jakiego dotąd nie doznała, nawet po śmierci najbliższej rodziny. – Już dobrze kochanie, już wszystko dobrze… – uspokajały ją, wiedząc że to, co mówią, nie jest prawdą. Nigdy już nie będzie dobrze, teraz, gdy została sama…

Sąsiadki wróciły do swoich mieszkań, a pani Weissman została z Jean. Niepokoił ją szklisty wyraz oczu dziewczyny. Obawiała się o nią, widząc że nie może znaleźć sobie miejsca i zaczyna znowu gwałtownie szlochać. Gdy zostawiła ją na jakiś czas samą, ciągle słyszała przeraźliwy płacz dochodzący z jej mieszkania. W ciągu dnia i nocy wiele razy wracała do Jean, by sprawdzić, w jakim jest stanie. Zadzwoniła nawet do lekarza prowadzącego ciążę Jean, który prosił, by pani Weissman przekazała jej wyrazy współczucia. Jednocześnie ostrzegł, że dziewczyna może zacząć rodzić wcześniej z powodu szoku, jaki przeżyła.

Pierwsze skurcze pojawiły się późnym wieczorem. Jean zaciskając z bólu pięści spacerowała bez przerwy po ciasnym mieszkanku, jakby nagle w ciągu kilku godzin zrobiło się dla niej zbyt małe. Cały jej świat nagle runął w gruzy, nie wiedziała, dokąd pójść i co robić. Nie było nawet ciała, które mogłaby pochować… pozostała tylko pamięć o wysokim, przystojnym, jasnowłosym chłopcu… i dziecko, które nosiła w swoim łonie.

– Dobrze się czujesz? – Na dźwięk głosu sąsiadki, Jean uśmiechnęła się. Helen Weissman mieszkała w tym kraju czterdzieści lat, a nadal mówiła z silnym niemieckim akcentem. Była mądrą i dobroduszną kobietą. Lubiły się z Jean. Sama straciła męża trzydzieści lat temu i nigdy nie wyszła powtórnie za mąż. Miała troje dzieci w Nowym Jorku, które wpadały do niej od czasu do czasu, głównie po to, żeby zostawić wnuki pod jej opieką. Syn mieszkał w Chicago i dobrze mu się powodziło.