Выбрать главу

Rozgrywka trwała. Ludzie wokół Gurgeha przychodzili i odchodzili. Cały jego los zależał od sieci; małe kulki, zawierające tajny skarb lub groźbę, stały się pakietami życia i śmierci, pojedynczymi punktami prawdopodobieństwa, które można by zgadnąć, ale pewność zyskiwało się dopiero po ich otwarciu i sprawdzeniu, co jest w środku. Cała rzeczywistość zdawała się zależeć od tych infinitezymalnych pakunków sensu.

Nie wiedział już, jakie narkotyki, wytworzone przez jego gruczoły, krążą w jego ciele. Nie mógł się również domyślić, co stosuje dziewczyna. Stracił poczucie samego siebie i poczucie czasu.

Oboje zdekoncentrowali się na chwilę i przez kilka posunięć gra dryfowała, potem znów się ożywiła. Stopniowo, powoli zdał sobie sprawę, że w głowie ma niezwykle skomplikowany, ciasno upakowany, wszechstronnie przemyślany model rozgrywki.

Spojrzał nań — obrócił.

Gra uległa zmianie.

Dostrzegł szansę zwycięstwa: Pełna Sieć jest nadal osiągalna. Tym razem dla niego. Wszystko zależało od układu. Jeszcze jeden obrót. Tak, wygra. Prawie na pewno. Ale to już nie wystarczyło. Osiągnięcie Pełnej Sieci kusiło, wabiło, było tuż tuż…

— Gurgeh? — potrząsnęła nim Boruelal. Podniósł wzrok. Nad górami dostrzegł blade świtanie. Twarz Boruelal była szara i trzeźwa. — Gurgeh, przerwa. To już trwa sześć godzin. Zgadzasz się? Przerwa, dobrze?

Przez sieć widział bladą, woskową twarz dziewczyny. Rozejrzał się jak zamroczony: wokół prawie nikogo nie dostrzegł. Z tarasu zniknęły papierowe lampiony. Poczuł lekki żal, że nie uczestniczył w tradycyjnej zabawie, gdy przerzucano przez balustradę zapalone lampiony i obserwowano, jak spływają w dół do lasu.

Boruelal ponownie nim potrząsnęła.

— Gurgeh?

— Dobrze, przerwa. Tak, oczywiście — wychrypiał. Wstał sztywny i obolały; mięśnie mu się buntowały, stawy trzeszczały.

Chamlis, jako sędzia, musiał pilnować miejsca gry. Szary świt rozlewał się po niebie. Gurgeh dostał kubek gorącej zupy i siorbał ją powoli, zagryzając krakersami. Przechadzał się pod cichymi arkadami, gdzie część osób spało lub rozmawiało, a niektóre tańczyły powoli przy mechanicznej muzyce. Oparł się o balustradę nad kilometrową przepaścią, pił zupę, żuł krakersy. Nadal oszołomiony i wypalony po grze, analizował i powtarzał ją na nowo w zakamarkach mózgu.

Światła miast i wsi w zasnutej mgłami dolinie za półkolem ciemnego lasu wyglądały blado i niewyraźnie. W dali rysowały się różowe, nagie wierzchołki gór.

— Jernau Gurgeh? — usłyszał stłumiony głos.

Spojrzał ponad dolinę. Metr od jego twarzy unosił się mały drona.

— Mawhrin-Skel — powiedział Gurgeh cicho.

— Dzień dobry.

— Dzień dobry.

— Jak przebiega partia?

— Dobrze, dziękuję. Teraz sądzę, że wygram… jestem prawie pewien. Istnieje jednak szansa, że mógłbym wygrać… — uśmiechnął się odruchowo — spektakularnie.

— Naprawdę? — Mawhrin-Skel unosił się nad przepaścią, tuż przy Gurgehu. Nadal mówił stłumionym głosem, choć w pobliżu nikogo nie było. Aurę zgasił zupełnie. Powierzchnia obudowy miała dziwne szarawe plamy.

— Tak — odparł Gurgeh i pokrótce wyjaśnił zwycięstwo w konfiguracji Pełnej Sieci.

Drona wykazywał zrozumienie.

— Zatem faktycznie wygrałeś, ale mógłbyś zwyciężyć w stylu Pełnej Sieci, czego nie dokonał jeszcze nikt w Kulturze. Widziano to jedynie podczas imprez demonstracyjnych, które miały tylko pokazać, że to w ogóle możliwe.

— Właśnie! — potwierdził Gurgeh. Spojrzał na upstrzoną światłami dolinę. — Właśnie! — Skończył jeść krakersy, otrzepał dłonie z okruchów. Kubek z zupą postawił na balustradzie.

— Czy to naprawdę takie ważne, kto pierwszy zwycięży przez Pełną Sieć? — spytał Mawhrin-Skel zamyślonym głosem.

— Hmmm? — odparł tylko Gurgeh.

Drona poddryfował bliżej.

— Czy to takie ważne, kto pierwszy ją osiągnie? Ktoś to zrobi, ale czy to takie ważne, kto? Przecież taka sytuacja jest bardzo mało prawdopodobna w danej rozgrywce, więc czy to w ogóle ma coś wspólnego z umiejętnościami?

— Powyżej pewnego poziomu już nie ma — przyznał Gurgeh. — Potrzebny jest do tego geniusz, który ma szczęście.

— Ale to możesz być ty.

— Niewykluczone. — Gurgeh patrzył w otchłań rześkiego rannego powietrza. Mocniej otulił się kurtką. — To całkowicie zależy od rozmieszczenia pewnych kolorowych paciorków w pewnych metalowych kulkach. — Zaśmiał się. — Fama o tym zwycięstwie rozniosłaby się po całej galaktyce wśród grającej braci, a wszystko zależy od tego, gdzie ten dzieciak umieścił… — zamilkł. Spojrzał na miniaturowego dronę i zmarszczył brwi. — Przepraszam za ten melodramatyczny ton. — Wzruszył ramionami, oparł się o kamienny parapet. — Przyjemnie byłoby wygrać, ale obawiam się, że to nieprawdopodobne. Ktoś inny kiedyś tego dokona.

— Ale równie dobrze mógłbyś to być ty — syknął Mawhrin-Skel, podlatując jeszcze bliżej.

Gurgeh musiał się nieco cofnąć, by lepiej widzieć dronę.

— No, cóż…

— Jernau Gurgeh, czy jest sens zdawać się na przypadek? — Mawhrin-Skel oddryfował trochę. — Po co zdawać się na ślepy, głupi traf?

— O czym ty mówisz? — powiedział Gurgeh powoli, mrużąc oczy. Oczy mu się zwęziły. Trans narkotyczny ustępował, oszołomienie mijało. Odbierał wrażenia ostro, był podminowany; nerwowy i podniecony równocześnie.

— Mogę ci powiedzieć, jakie paciorki są w poszczególnych kulkach — oznajmił Mawhrin-Skel.

Gurgeh zaśmiał się lekko.

— Bzdura.

— Naprawdę mogę. — Drona podleciał bliżej. — Nie wypruli ze mnie wszystkiego, gdy odrzucili mnie w Sekcji Specjalnej. Mam więcej zmysłów niż idiota w rodzaju Amalk-neya może sobie wyobrazić. — Podleciał tuż, tuż. — Pozwól mi, bym ich użył Pozwól, bym ci powiedział, jak są porozmieszczane paciorki. Pozwól sobie dopomóc w osiągnięciu Pełnej Sieci.

Gurgeh odstąpił od balustrady i kręcił głową.

— Nie możesz tego zrobić. Inne drony…

— …to prymitywne prostaki, Gurgeh — rzekł z naciskiem Mawhrin-Skel. — Potrafię ich w pełni ocenić, wierz mi. Zaufaj. Innej maszyny z Sekcji Specjalnej na pewno bym nie mógł, drony ze Służby Kontaktu, prawdopodobnie nie, ale tę bandę rupieci…? Potrafię odkryć, gdzie dziewczyna umieściła poszczególne koraliki. Co do jednego!

— Wszystkie nie są mi potrzebne — powiedział Gurgeh z zakłopotaną miną, machając dłonią.

— Dobrze, tym lepiej! Pozwól mi to zrobić! Żeby się tylko przekonać! Żebym sam się przekonał!

— Proponujesz oszustwo, Mawhrin-Skel. — Gurgeh rozejrzał się po placu. W pobliżu nie było nikogo. Z miejsca, gdzie stał, nie widział kamiennych łuków ani papierowych lampionów, które na nich wisiały.

— I tak masz zapewnione zwycięstwo, więc co za różnica?

— A jednak to oszustwo.

— Sam powiedziałeś, że wszystko zależy od fartu. Już wygrałeś…

— Jeszcze nie ostatecznie.

— Prawie na pewno, jak tysiąc do jednego.

— Prawdopodobieństwo jest nawet większe — przyznał Gurgeh.

— Zatem gra się skończyła. Dziewczyna już nie może stracić więcej, niż dotychczas straciła. Spraw, by pamiętano ją jako uczestnika historycznej rozgrywki. Ofiaruj jej to!

— To… — Gurgeh klepnął dłonią kamienną balustradę — jednak… — znowu klepnął — jest… — klepnięcie — oszustwo!