Gurgeh odwrócił się i podniósł ręce, gdy drona wygładzał mu szatę na plecach. Spojrzał na siebie w polu rewersera.
— Jest za długa i nie wyglądam w niej korzystnie — stwierdził.
— Masz rację, ale musisz to włożyć dziś wieczór na wielki bal w pałacu. Nie jest najgorzej. Mogę ją trochę podwinąć. Moduł informuje mnie, że są w niej pluskwy, więc uważaj na to, co mówisz, gdy znajdujesz się poza polami modułu.
— Pluskwy? — Gurgeh spojrzał na odbicie drony w rewerserze.
— Monitor położenia i mikrofon. Nie przejmuj się. Wszystkich tak traktują. Stój spokojnie. Tak, sądzę, że dół trzeba założyć. Obróć się.
Gurgeh się obrócił.
— Maszyno, lubisz mną komenderować, prawda?
— Nie gadaj głupstw. Przymierz.
Gurgeh włożył szatę i spojrzał na swój obraz w rewerserze.
— Po co ta pusta naszywka na ramieniu?
— Tu przyczepia się insygnia, jeśli się je ma.
Gurgeh dotknął pustego miejsca na bogato haftowanej szacie.
— Nie moglibyśmy czegoś wymyślić? To wygląda nieco pustawo.
— Chyba moglibyśmy — odparł Flere-Imsaho. Poprawił szatę na Gurgehu. — Ale trzeba przy tym zachować ostrożność. Nasi azadiańscy przyjaciele są bardzo zdziwieni tym, że nie mamy żadnej flagi, żadnego symbolu i tutejszy przedstawiciel Kultury — spotkasz go dziś, jeśli nie zapomni się pojawić na przyjęciu — uważał, że szkoda, iż Kultura nie ma hymnu, który można by odegrać na powitanie naszych ludzi, więc zagwizdał im pierwszą piosenkę, jaka przyszła mu do głowy, i przez ostatnie osiem lat odgrywają to na przyjęciach i uroczystościach.
— Gdy grali mi na powitanie, rozpoznałem chyba jedną z melodii — przyznał Gurgeh.
Drona podniósł jego ramiona i dokonał w szacie kilku poprawek.
— Tak, ale pierwsza piosenka, jaka przyszła temu facetowi do głowy to „Posadzili bacę na kamieni kupę”. Znasz słowa?
— A, to ta piosenka. — Gurgeh roześmiał się. — Rzeczywiście, to trochę niefortunne.
— Racja. Jeśli się o tym dowiedzą, prawdopodobnie wypowiedzą wojnę. Zwykły pieprznik Służby Kontaktu.
Gurgeh kręcił głową.
— A ja sądziłem, że Służba Kontaktu jest efektywna i dobrze zorganizowana.
— Miło pomyśleć, że coś rzeczywiście działa — wymamrotał drona.
— Przecież przez siedem dziesięcioleci udało się wam skutecznie utrzymywać tajemnicę o odkryciu Imperium.
— Więcej szczęścia niż rozumu — odparł Flere-Imsaho. Podleciał przed Gurgeha, oglądał szatę. — Czy naprawdę chcesz mieć jakieś insygnia? Możemy coś sklecić, jeśli ma cię to uszczęśliwić.
— Szkoda zachodu.
— W porządku. Gdy na balu ogłoszą twoje przybycie, przedstawimy cię pełnym nazwiskiem. Zabrzmi dość imponująco. Oni nie rozumieją, że my nie mamy rzeczywistych tytułów, więc może się okazać, że używają słowa „Morat” jako tytułu. — Malutki drona opuścił się do ziemi, by poprawić złotą nitkę na lamówce u spodu szaty. — To wszystko wyjdzie na dobre. Oni nie rozumieją Kultury, gdyż nie mogą dopasować jej zasad do swych zwykłych hierarchicznych struktur. Nie traktują nas poważnie.
— Co za niespodzianka.
— Mam wrażenie, że to część planu. Nawet ten łajdacki przedst… przepraszam, ten ambasador, stanowi część planu. Ty również. Tak myślę.
— Myślisz?
— Zrobili ci tu reklamę — stwierdził drona. Podleciał na wysokość głowy Gurgeha i sczesał mu trochę włosy do tyłu. Gurgeh odsunął z czoła jego natrętne pole. — Służba Kontaktu poinformowała Imperium, że jesteś wybitnym graczem i możesz osiągnąć poziom pułkownika-biskupa-dyrektora departamentu.
— Co takiego? — Gurgeh miał przerażoną minę. — Mnie mówili zupełnie co innego!
— Mnie też — oznajmił drona. — Dowiedziałem się dopiero teraz, oglądając wiadomości godzinę temu. Człowieku, wrabiają cię. Chcą uszczęśliwić Imperium, a ciebie wykorzystują. Najpierw nieźle ich zaniepokoili, mówiąc, że potrafisz pokonać najlepszych tutejszych graczy, a potem gdy zostaniesz znokautowany w pierwszej rundzie — co jest bardzo prawdopodobne — oznajmią całemu Imperium, że Kultura jest śmiechu warta. Nic nie rozumiemy, łatwo nas upokorzyć.
Gurgeh spojrzał na dronę zmrużonymi oczyma.
— Sądzisz, że w pierwszej rundzie? — spytał spokojnie.
— Och, przepraszam. — Zaambarasowany Flere-Imsaho zatrząsł się lekko. — Obraziłeś się? Przypuszczałem po prostu… cóż, obserwowałem twoją grę… to znaczy… — głos maszyny stopniowo zanikł.
Gurgeh zdjął ciężką szatę i upuścił ją na podłogę.
— Wezmę kąpiel — oznajmił dronie.
Maszyna zawahała się, potem podniosła szatę i pośpiesznie opuściła kabinę. Gurgeh usiadł na łóżku, pocierając brodę.
Tak naprawdę drona go nie obraził. Gurgeh też miał swoje sekrety, był pewien, że potrafi zagrać lepiej, niż sądzi Służba Kontaktu. Przez ostatnie sto dni na „Czynniku Ograniczonym” nie pokazał wszystkich swych możliwości. Starał się nie przegrywać, nie popełniać umyślnych błędów, ale równocześnie nie koncentrował się tak, jak zamierzał to zrobić podczas nadchodzących rozgrywek.
Sam nie był pewien, dlaczego stosuje taki kamuflaż, ale wydawało mu się ważne, by nie informować o wszystkim Służby Kontaktu, by coś skryć. Takie małe zwycięstwo nad nimi, mała gra, gest na mniejszej planszy, uderzenie w żywioły i w bogów.
Wielki Pałac w Groasnachek leżał nad szeroką, mętną rzeką, od której miasto wzięło swą nazwę. Tego wieczoru wydawano wielki bal dla znamienitszych osób, które miały grać w Azad przez następne pół roku.
Przywieziono ich na miejsce pojazdem naziemnym. Sunęli przez szerokie, obsadzone drzewami, oświetlone reflektorami bulwary. Gurgeh usadowił się z tyłu pojazdu, gdzie już siedział Pequil. Pojazd prowadził — najwyraźniej rzeczywiście sam prowadził! — umundurowany samiec. Gurgeh usiłował nie myśleć o wypadkach drogowych. Flere-Imsaho, w pękatym przebraniu, przebywał na podłodze; brzęczał cicho i przyciągał włókienka z futrzastej wykładziny samochodu.
Pałac, mniejszy niż się Gurgeh spodziewał, robił jednak wrażenie: był przepysznie zdobiony i jasno oświetlony; z licznych wieżyczek i baszt powoli powiewały długie, bogato dekorowane proporce — jaskrawe heraldyczne fale na tle pomarańczowoczarnego nieba.
Samochód zatrzymał się na dziedzińcu zadaszonym markizami. Stały tam pozłacane rusztowania, na których płonęło dwanaście tysięcy świec o rozmaitych kształtach i kolorach — jedna świeca dla każdego gracza. Na bal zaproszono ponad tysiąc osób. Połowa z nich była graczami, reszta to partnerzy graczy, oficjele, duchowni, oficerowie i urzędnicy na tyle zadowoleni ze swej obecnej pozycji, że nie zależało im na współzawodnictwie, gdyż zapewnili już sobie bezpieczną posadę, z której nie mogli być usunięci, nawet gdyby ich podwładni wygrali grę.
Byli tam również nauczyciele i administratorzy kolegiów Azad, instytucji uczących gry; ci również nie musieli brać udziału w turnieju.
Wieczór wydawał się zbyt ciepły; gęste, nieruchome powietrze przesycały miejskie zapachy. Ubranie Gurgehowi ciążyło, było zadziwiająco niewygodne; zastanawiał się, kiedy będzie mógł dyskretnie opuścić bal. Wkroczyli do pałacu przez olbrzymią bramę. Z obu jej stron otwierały się masywne drzwi z wypolerowanego, wysadzanego klejnotami metalu. Szli przez westybule i hole. Otaczał ich przepych, błyszczące ozdoby stały na stołach, zwisały ze ścian i sufitów.
Ludzie wyglądali równie bajecznie. Kobiety skrzyły się biżuterią. Gurgeh, patrząc na ich ekstrawagancko zdobione dzwonowate suknie, ocenił, że szerokość kobiet dorównuje ich wzrostowi. Idąc, szeleściły i zostawiały za sobą natrętny zapach ciężkich perfum. Mijani ludzie spoglądali na niego lub wręcz się gapili, a nawet przystawali, wpatrzeni również w latającego, trzeszczącego Flere-Imsaho.