— A, Gurgee — zagadał Pequil. Wyszedł między donicę z kwiatem a kolumną, trzymając za łokieć młodo wyglądającą kobietę. — Jesteś tutaj. Gurgee, poznaj Trinev Dutley córkę — Apeks obdarzył ich oboje uśmiechem i podprowadził dziewczynę do przodu. Ukłoniła się powoli. — Trinev jest również graczem — powiedział Pequil. — Interesujące, prawda?
— To zaszczyt panią spotkać, młoda damo — zwrócił się Gurgeh do dziewczyny również z lekkim ukłonem. Stała przed nim, patrząc w podłogę. Ubrana mniej ozdobnie niż większość kobiet, wyglądała również mniej czarująco.
— Zostawiam was, dwoje dziwaków, porozmawiajcie sobie, dobrze? — Pequil cofnął się, składając dłonie. — Ojciec panny Dutley córki stoi przy dalszej scenie dla orkiestry. Gurgee, będzie pan tak uprzejmy i odprowadzi tam młodą damę, gdy skończycie rozmawiać.
Gurgeh patrzył w ślad za odchodzącym Pequilem. Uśmiechnął się do czubka głowy dziewczyny. Odchrząknął. Dziewczyna milczała.
— Sądziłem… że tylko płeć pośrednia… apeksowie grają w Azad. Dziewczyna podniosła wzrok aż na jego klatkę piersiową.
— Nie, proszę pana. Istnieją również kompetentne kobiety-gracze. Oczywiście niższej rangi.
Głos jej był miękki, zmęczony. Nie podniosła wzroku, zwracał się więc do czubka pochylonej głowy. Przez czarne związane włosy widział białą skórę czaszki.
— Ach, myślałem, że to… zabronione. Cieszę się, że tak nie jest. Czy mężczyźni też grają?
— Tak, proszę pana. Nikomu nie zabrania się grać. To gwarantuje konstytucja. Zrobiono tylko tak… po prostu trudniej jest obu… — przerwała i nagle podniosła wzrok — obu niższym płciom trudniej jest się uczyć, gdyż znakomitsze kolegia przyjmują tylko apeksów. — Znów opuściła głowę. — Oczywiście chodzi o to, by nie rozpraszać studentów.
Gurgeh nie wiedział, co odrzec.
— Rozumiem. — Tylko to przyszło mu na myśl. — Czy… spodziewa się pani dobrych wyników na Mistrzostwach?
— Jeśli mi się powiedzie, jeśli dotrę do drugiej partii w głównych zawodach, wówczas mogę mieć nadzieję na dostanie państwowej posady i na podróże.
— Życzę powodzenia.
— Dziękuję. Niestety, jest to mało prawdopodobne. Pierwszą partię, jak pan wie, rozgrywa się w grupach dziesięcioosobowych i uważa się za niedogodność, gdy wśród dziewięciu apeksów jest jedna kobieta. Zwykle dąży się do wyeliminowania jej z gry, by oczyścić pole.
— Hmmm. Ostrzegano mnie, że coś podobnego może mi się przydarzyć. — Gurgeh miał nadzieję, że dziewczyna znów na niego spojrzy. Uśmiechał się teraz do jej głowy.
— O nie. — Podniosła na niego wzrok i to bezpośrednie spojrzenie oczu w płaskiej twarzy dziwnie go zaniepokoiło. — Tego nie zrobią. Byłoby to nieuprzejme. Nie wiedzą, czy jest pan silny czy słaby. Ja… — znowu opuściła oczy — ja jestem tu znana, więc usunięcie mnie z planszy, by kontynuować grę, nie jest nietaktem.
Gurgeh spojrzał na wielką, hałaśliwą, zatłoczoną salę, na rozmawiających i tańczących ludzi.
— Nic da się nic zrobić? — spytał. — Czy nie można tak tego urządzić, by dziesięć kobiet grało ze sobą w pierwszej rundzie?
Nadal miała twarz spuszczoną, ale patrząc na owal jej policzka, wywnioskował, że dziewczyna może się uśmiechać.
— W istocie, proszę pana. Nigdy jednak nie zdarzyło się podczas wielkich Mistrzostw, żeby osoby dwóch pośledniejszych płci grały w tej samej grupie. Przez te wszystkie lata losowanie nigdy nie dało takiego wyniku.
— O! A w grze pojedynczej, jeden na jednego?
— Nie liczą się, jeśli ktoś nie przejdzie z poprzednich rund. Gdy trenuję gry pojedyncze, mówią mi… że mam wiele szczęścia. Tak chyba jest. Rzeczywiście mam szczęście, gdyż mój ojciec wybrał mi znakomitego pana i męża i nawet jeśli nie odniosę sukcesu w grze, dobrze wyjdę za mąż. Czego więcej może chcieć kobieta?
Gurgeh nie znalazł na to odpowiedzi. Na karku czuł dziwne łaskotanie. Odchrząknął kilka razy.
— Mam głęboką nadzieję, że pani zwycięży. Naprawdę — odparł wreszcie.
Kobieta spojrzała na niego szybko, po czym spuściła wzrok. Potrząsnęła głową.
Gurgeh zaproponował, że odprowadzi ją do ojca. Zgodziła się. Zanim ją pożegnał, powiedziała jednak coś jeszcze.
Szli przez salę, przeciskali się wśród grupek ludzi; w pewnym miejscu przechodzili między wysoką rzeźbioną kolumną a ścianą pokrytą bitewnymi freskami. Przez chwilę ukryci byli przed innymi gośćmi i wtedy kobieta dotknęła go ręką w nadgarstek, a drugą rękę przycisnęła do pewnego punktu na ramieniu jego szaty. Jednym palcem naciskała, innymi delikatnie tarta mu przegub.
— Wygraj — szepnęła. — Wygraj.
Potem podeszli do ojca dziewczyny, Gurgeh powiedział, że jest mu tu bardzo miło, po czym opuścił rodzinę; kobieta nie spojrzała na niego, a on nie miał okazji, by jej odpowiedzieć.
— Dobrze się czujesz, Jernau Gurgeh? — spytał Flere-Imsaho. Zastał człowieka opartego o ścianę, patrzącego w przestrzeń; przypominał jednego z ubranych w liberię mężczyzn-służących.
Gurgeh spojrzał na dronę. Palcem dotknął na ramieniu tego samego miejsca, które przyciskała dziewczyna.
— Czy tu umieszczają pluskwę?
— Tak — potwierdziła maszyna. — Czy powiedział ci o tym Shohobohaum Za?
— Hmmm, tak myślałem — odparł Gurgeh. Odepchnął się od ściany. — Nie naruszyłbym etykiety, gdybym teraz wyszedł?
— Teraz? — Drona cofnął się nieco z głośnym brzęczeniem. — Chyba nie. Jesteś pewien, że dobrze się czujesz?
— Nigdy nie czułem się lepiej. Idziemy. — Gurgeh ruszył.
— Wydaje mi się, że jesteś czymś poruszony. Naprawdę dobrze się czujesz? Nie podoba ci się tu? Co Za dał ci do picia? Denerwujesz się grą? Czy Za coś powiedział? Czy to dlatego, że nikt cię tu nie chce dotknąć?
Gurgeh kroczył między ludźmi, ignorując brzęczenie i potrzaskiwania drony.
Gdy wyszli z wielkiej sali balowej, zdał sobie sprawę, że pamięta tylko, iż dziewczyna jest czyjąś córką, ale zupełnie zapomniał jej nazwisko.
Dwa dni po balu Gurgeh miał rozegrać pierwszą partię Azad. Wspólnie z „Czynnikiem Ograniczającym” opracował jeszcze kilka manewrów pozycyjnych. Mógłby wykorzystać do tego mózg modułu, ale stary okręt wojenny miał ciekawszy styl gry. Mimo że „Czynnik Ograniczający” znajdował się w odległości kilkudziesięciu lat świetlnych i wynikało stąd wyraźne opóźnienie, statek zawsze natychmiast odpowiadał na posunięcie przeciwnika i miało się wrażenie gry z nadzwyczaj szybkim i utalentowanym partnerem.
Gurgeh nie przyjmował więcej formalnych zaproszeń. Powiedział Pequilowi, że musi dostosować swój system trawienny do tutejszego pożywnego jedzenia. Zaakceptowano to usprawiedliwienie. Gurgeh zrezygnował nawet z wycieczki po stolicy.
Przez te dwa dni nikogo nie widywał, z wyjątkiem Flere-Imsaho. Drona w swym obszernym przebraniu siedział na hotelowym parapecie, cicho brzęczał i obserwował ptaki, dla których rozrzucał okruszyny na dachowym trawniku.
Od czasu do czasu Gurgeh spacerował po dachu i spoglądał na miasto.
Ulice i przestworza wypełniał ożywiony ruch. Groasnachek było jak wielkie, rozpłaszczone, kolczaste zwierzę, nocą omywane światłami, dniem zasnute mgłą własnego gęstego oddechu. Rozbrzmiewało potężnym chórem niewyraźnych głosów. Nigdy nie ustawał ryk silników i maszyn, zagłuszany niekiedy rozdzierającymi dźwiękami przelatujących samolotów; jęki, krzyk, warkoty, wycie syren, alarmy pstrzyły tkankę miasta niczym szrapnelowe dziury.