Выбрать главу

Po meczu siedział na wysokim stołku, patrzył na teren rzezi i zastanawiał się, gdzie popełnił błąd. Kapłan zapytał go, czy chce się poddać — tak zawsze postępowano, gdy ktoś stracił dużo figur i znaczne terytorium; przyznanie się do porażki uważano za bardziej honorowe niż uparte zaprzeczanie rzeczywistości i zmuszanie przeciwników do przedłużania gry. Gurgeh spojrzał na kapłana, potem na Flere-Imsaho, którego wpuszczono do sali na samo zakończenie partii. Maszyna kiwała się przed nim lekko, głośno brzęczała i trzeszczała elektrostatycznie.

— Co o tym myślisz, drono? — spytał ją Gurgeh zmęczonym głosem.

— Myślę, że im szybciej pozbędziesz się tego śmiesznego ubrania, tym lepiej — odparła maszyna. Kapłan, w stroju podobnym do Gurgehowego, lecz bardziej pstrokatym, zerknął gniewnie na brzęczące urządzenie, ale nic nie powiedział.

Gurgeh znowu spojrzał na planszę, potem na kapłana. Westchnął przeciągle, otworzył usta, ale nim kapłan przemówił, odezwał się Flere-Imsaho:

— Wobec tego uważam, że powinieneś pójść do hotelu, przebrać się odprężyć i spokojnie pomyśleć.

Gurgeh powoli kiwnął głową, potarł brodę, spojrzał na skomplikowane konfiguracje na Planszy Pochodzenia i powiedział kapłanowi, że przyjdzie jutro.

— Nic już nie mogę zrobić. Wygrali — rzekł do drony, gdy znaleźli się w module.

— Ty tak twierdzisz. Może zapytałbyś statek?

Gurgeh skontaktował się z „Czynnikiem Ograniczającym” i przekazał złe wieści. Statek przesłał wyrazy współczucia oraz — zamiast pomocnej rady — dość wyczerpująco omówił popełnione przez Gurgeha błędy. Ten mu podziękował, bez szczególnej wdzięczności i poszedł spać w ponurym nastroju. Żałował, że nie zrezygnował z dalszej gry, gdy kapłan go o to prosił.

Flere-Imsaho znowu udał się na zwiedzanie miasta. Gurgeh leżał w ciemnym i cichym module.

Zastanawiał się, po co go tu przysłano. Czego oczekiwała od niego Służba Kontaktu? Czy chodziło o to, by doznał upokorzenia, A może miał przekonać Imperium, że nie ma się czego obawiać ze strony Kultury? Hipoteza równie prawdopodobna jak wszystkie inne. Wyobrażał już sobie, jak Rdzeń Chiarka wyrzuca z siebie liczby, ile to energii zużyto na wysłanie go taki kawał drogi i nawet Kultura, nawet Służba Kontaktu powinny wszystko przemyśleć, zanim zafundują jednemu obywatelowi taką wspaniałą wycieczkę. Kultura nie używała pieniędzy, ale również nie chciała otwarcie okazywać, że szasta materią i energią; rozrzutność jest przecież taka nieelegancka. Ile jednak gotowi byli dać za to, by utrzymać Imperium w przekonaniu, że Kultura jest śmiechu warta i nie stanowi dla nich zagrożenia?

Gurgeh przewrócił się na łóżku, włączył pole unoszące, dostosował jego wartość, usiłował zasnąć, wiercił się z boku na bok, ponownie pomajstrował przy polu, ale nadal nie mógł znaleźć wygodnej pozycji, więc w końcu je wyłączył.

Leżąca przy łóżku bransoletka, podarunek Chamlisa, łagodnie się żarzyła. Podniósł cienką obręcz, obrócił ją w dłoniach. Miniaturowy orbital jaśniał w ciemności, rzucał wiązkę światła na palce Gurgeha i na pościel. Gurgeh wpatrywał się w dzienną stronę orbitala, w mikroskopijne wiry atmosfery nad błękitnym morzem i brązowawym lądem. Muszę przesłać podziękowania Chamlisowi, pomyślał.

Dopiero teraz zobaczył, jak przemyślnie zrobiono ten klejnot. Przedtem przypuszczał, że to tylko statyczny, rozświetlony obraz, ale obecnie widok różnił się od poprzedniego — kontynentalne wyspy na dziennej stronie miały inne kształty od tych, jaki zapamiętał, choć w pobliżu terminatora niektóre pozostały niezmienne. Bransoletkę zaprojektowano jako ruchomy model orbitalu, a może nawet prosty zegar.

Gurgeh uśmiechnął się w ciemności i odwrócił na drugi bok.

Wszyscy spodziewali się, że przegra. Jedynie on wiedział — wiedział to już wcześniej — że jest lepszym graczem, niż sądzili inni. Teraz jednak stracił szansę wykazania swojej racji.

— Ale ze mnie dureń — szepnął do siebie w ciemności.

Nie mógł zasnąć. Wstał, włączył ekran modułu i poprosił o wyświetlenie gry. Pojawił się hologram Planszy Pochodzenia. Gurgeh wpatrywał się w obraz, potem kazał modułowi nawiązać łączność ze statkiem.

Rozmowa toczyła się powoli, jakby we śnie. Gurgeh jak zahipnotyzowany obserwował jasną planszę, czekając na odpowiedź odległego statku.

— Jernau Gurgeh?

— Statku, chciałbym wiedzieć, czy jest dla mnie jakieś wyjście? Głupie pytanie. Znał przecież odpowiedź. O jego zabałaganionej sytuacji można było jedynie z twierdzić, że jest beznadziejna.

— Chodzi o wyjście z obecnego położenia w grze? Gurgeh westchnął. Strata czasu.

— Tak. Widzisz rozwiązanie?

Hologram, ukazujący aktualną pozycję w meczu, uchwycił zastygły moment upadku z wysokości — stopy się ześlizgują, palce tracą chwyt i zaczyna się nieuchronny zjazd w dół. Pomyślał o satelitach, bezustannie spadających, i o kontrolowanym potykaniu się istot dwunożnych, zwanym spacerem.

— Żadna z osób, które kiedykolwiek się odkuły i przeszły do dalszych rund, nie straciła aż tylu punktów w stosunku do pozostałych zawodników. Wszyscy już uważają cię za pokonanego.

Gurgeh czekał na ciąg dalszy. Cisza.

— Odpowiedz na moje pytanie — powiedział wreszcie do statku. — Nie uzyskałem odpowiedzi. Odpowiedz.

Jaką grę prowadził statek? Bałagan, bałagan, totalny bałagan. Sytuacja na planszy była zamętem, amorficznym, mglistym, barbarzyńskim zamętem figur i obszarów nadwerężonych, pokonanych, zmiażdżonych. Po co w ogóle pytać? Czy nie dowierzał swemu własnemu osądowi? Czy musiał pytać Umysł? Czy dopiero jego zdanie sprawi, że wszystko stanie się realne?

— Tak, oczywiście, istnieje wyjście — odparł statek. — Wiele sposobów, choć ich realizacja jest prawie niemożliwa, nieprawdopodobna. Ale można spróbować. Nie ma czasu na…

— Dobranoc, statku — powiedział Gurgeh. Połączenie ciągle jeszcze trwało.

— …wyjaśnienia szczegółowe, ale myślę, że mógłbym podać ci ogólną ideę, choć oczywiście byłaby to ocena bardzo skrótowa, więc…

— Wybacz, statku. Dobranoc. — Gurgeh zamknął kanał. Usłyszał pstrykniecie, a potem ciche dzwonienie, świadczące o tym, że statek również się wyłączył. Spojrzał na hologram planszy i zamknął oczy.

Rano nadal nie miał pojęcia, co zrobi. Całą noc nie spał, przesiedział w fotelu naprzeciw ekranu, wpatrywał się w panoramę gry, aż widok ten wyrył mu się w mózgu, a oczy piekły z wysiłku. Potem zjadł lekkie śniadanie i obejrzał jeden z programów rozrywkowych, jakimi Imperium częstowało swych obywateli — dość bezmyślne widowisko, odpowiednie dla osoby w jego stanie ducha.

Przybył uśmiechnięty Pequil. Powiedział, jak to świetnie, że Gurgeh podjął wyzwanie i na pewno dobrze mu pójdzie w drugiej serii, w której spotkają się gracze wyeliminowani z Mistrzostw Głównych, o ile Gurgeh ze — chce wziąć w nich udział; druga seria jest przede wszystkim dla osób, którym zależało na awansie; poza tym donikąd nie prowadzi, ale Gurgeh może przecież wypaść lepiej od innych… pechowców. Ponadto pojedzie do Echronedal i zobaczy zakończenie zawodów, a to przecież wielki przywilej.

Gurgeh prawie się nie odzywał, tylko od czasu do czasu kiwał głową. W czasie jazdy na zawody Pequil opowiadał ciągle o wielkim zwycięstwie Nicosara w pierwszej grze poprzedniego dnia; Imperator-regent dotarł już do drugiej planszy — Planszy Formy.

Kapłan ponownie zaproponował, by Gurgeh się poddał, a on ponownie oświadczył, że chce kontynuować grę. Usiedli przy wielkiej owalnej planszy, każdy z nich albo dyktował swe posunięcia graczom z klubu, albo wykonywał je sam. Gurgeh długo zwlekał z pierwszym ruchem: masował biotech w dłoniach, rozszerzonymi oczyma wpatrywał się w planszę. Inni zawodnicy myśleli nawet, że zapomniał, iż teraz jego kolej, i prosili arbitra, by mu o tym przypomniał.