Выбрать главу

Gurgeh przestawił figurę. Miał wrażenie, że widzi dwie plansze: jedną tuż przed sobą, drugą wyrytą w mózgu ubiegłego wieczora. Przeciwnicy wykonali własne ruchy; spychali Gurgeha stopniowo w mały obszar, poza którym pozostało mu zaledwie parę wolnych, zaszczutych i uciekających figur.

Gdy to przyszło — a wiedział, że przyjdzie, choć nie chciał się przyznać, że o tym wie — było objawieniem, tylko tak mógł to określić; chciało mu się śmiać. Jednak odchylił się na krześle i kiwał głową. Kapłan przyglądał mu się wyczekująco — kiedy wreszcie ten głupi kosmita się podda? Ale Gurgeh uśmiechnął się do apeksa, wybrał najsilniejszą kartę ze zubożałej talii, przekazał ją arbitrowi i wykonał kolejny ruch.

Potwierdziło się to, na co liczył: jego przeciwnicy byli zbyt pochłonięci szybkim zwycięstwem. Najwyraźniej zawarto wcześniej układ, na mocy którego kapłan miał wygrać. Gurgeh doszedł do wniosku, że pozostali przeciwnicy nie będą grali najlepiej, skoro mają się przyczynić do zwycięstwa innej osoby. To nie miało być ich zwycięstwo, nie zostałoby zapisane na ich konto. Nie musieli grać znakomicie — wystarczyła sama przewaga liczebna.

Rozgrywka przypominała język i Gurgeh sądził, że teraz potrafi się nim posługiwać, a nawet w nim kłamać — robił swe posunięcia i w pewnym momencie, przy pewnym ruchu, sugerował, że się poddaje, a następnym ruchem wskazywał, że zamierza pociągnąć za sobą jakiegoś gracza… może nawet dwóch… albo jeszcze innego. Kłamstwo za kłamstwem. Nie był to pojedynczy komunikat, lecz sekwencja sprzecznych sygnałów, szarpiących strukturę rozgrywki, aż rozsadził, zniweczył wzajemną współpracę swych przeciwników.

Podczas tych manewrów Gurgeh wykonał kilka pozornie niekonsekwentnych, bezcelowych ruchów, nagle i bez ostrzeżenia zagrażających najpierw paru, potem większości ofensywnych figur jednego gracza, za cenę narażenia swych własnych sił. Przeciwnik wpadł w panikę, a kapłan zrobił to, czego spodziewał się Gurgeh — zaatakował. Po następnych posunięciach Gurgeh poprosił arbitra, by odsłonił zdeponowane karty. Podziałały jak miny w grze Aneksja. Siły kapłana zostały zniszczone, zdemoralizowane, rozproszone, beznadziejnie osłabione, część z nich wzmocniła wojska Gurgeha lub — w nielicznych przypadkach — innych zawodników. Kapłan nie miał już czym walczyć, jego zdziesiątkowane wojska miotały się po planszy niczym jesienne liście.

W zamieszaniu Gurgeh obserwował, jak pozbawieni przywódcy przeciwnicy wyszarpują sobie resztki władzy. Jeden z nich znalazł się w beznadziejnej sytuacji: Gurgeh zaatakował, zniszczył większość jego sił, pozostałe uwięził i nadal nacierał, nie czekając na przegrupowanie.

Analizując potem rozgrywkę, zdał sobie sprawę, że w tamtym momencie nadal nie miał jeszcze przewagi punktowej, ale niósł go sam rozpęd, z jakim wydostał się z beznadziejnego położenia, wywołując histeryczną, niemal przesądną panikę wśród przeciwników.

Od tej chwili nie popełniał błędów. Sunął po planszy w triumfalnym pochodzie, gromiąc wszystkich. Dobrzy gracze wychodzili na głupców, gdy oddziały Gurgeha gnały przez ich terytoria, zagarniając tereny i zasoby, jakby cała sprawa była łatwa i naturalna.

Skończył grę na Planszy Pochodzenia jeszcze przed wieczorną sesją. Nie tylko dostał się do następnego etapu — był w czołówce. Kapłan wpatrywał się w planszę z osłupieniem — ten wyraz twarzy Gurgeh by rozpoznał, nawet nie pobierając lekcji azadiańskiej mowy ciała. Potem kapłan wyszedł z hali i nie sypał po zakończeniu gry żarcikami, jak to miał w zwyczaju. Pozostali zawodnicy albo nic nie mówili o jego dokonaniu, albo przeciwnie — okazywali nadmierną wylewność.

Gurgeha otoczył tłum: członkowie klubu, dziennikarze, inni gracze, widzowie. Gurgeh czuł się dziwnie niedotykalny wśród rozmawiających apeksów. Tłoczyli się na niego, ale jednocześnie go nie dotykali; ta ciżba przydawała nastroju nierealności całej scenie. Zasypano Gurgeha pytaniami — nie mógł na nie odpowiedzieć. Ledwo rozróżniał pojedyncze zdania, apeksowie mówili za szybko. Flere-Imsaho unosił się ponad ich głowami i krzyczał, usiłując przyciągnąć ich uwagę, a przyciągał tylko ich włosy swym polem elektrostatycznym. Jeden z apeksów próbował odepchnąć maszynę na bok — dostał nieoczekiwanego kopniaka prądem.

Przez tłum przepchnął się Pequil, lecz zamiast ratować Gurgeha z opresji, oznajmił, że przyprowadził ze sobą jeszcze dwudziestu dziennikarzy. Dotknął Gurgeha — najwyraźniej nie zdając sobie z tego sprawy — i obrócił go twarzą do kamery.

Stawiano dalsze pytania, lecz Gurgeh je zignorował. Musiał prosić Pequila, żeby już wyszli, wreszcie ten utorował drogę do czekającego przed halą pojazdu.

— Panie Gurgee, proszę przyjąć również moje gratulacje — powiedział apeks w samochodzie. — Usłyszałem o tym, będąc w pracy, i natychmiast przyjechałem. Głośne zwycięstwo.

— Dziękuję. — Gurgeh powoli się uspokajał. Siedział na miękkim fotelu i patrzył na zalane słońcem miasto. Samochód miał klimatyzację, w odróżnieniu od hali, ale Gurgeh dopiero teraz zdał sobie sprawę, że się poci. Drżał.

— Gratulacje również ode mnie — rzekł Flere-Imsaho. — Odbiłeś się od dna w ostatniej chwili.

— Dziękuję, drono.

— Nie zapominaj, że cholernie dopisało ci szczęście.

— Panie Gurgee, mam nadzieję, że pozwoli mi pan zorganizować konferencję prasową? — rzekł Pequil z zapałem. — Jestem pewien, że już zyska pan sławę, bez względu na to, jak dalej potoczy się mecz. Wielkie nieba, dziś jest pan liderem, jak sam cesarz!

— Nie, dziękuję — odparł Gurgeh. — Proszę niczego nie organizować. — Nie miał ludziom nic do powiedzenia. Bo cóż mógłby im przekazać: zwyciężył w tej partii i miał szansę zwyciężyć w całej rozgrywce. Nie chciał, by jego wizerunek i głos zostały rozpowszechnione w całym imperium i by jego wypowiedź — niewątpliwie poddana sensacyjnej obróbce — była powtarzana i zniekształcona.

— Ależ musi pan! — protestował Pequil. — Wszyscy będą chcieli pana zobaczyć. Chyba pan nie rozumie swego sukcesu. Nawet jeśli przegra pan cały mecz, już ustanowił pan nowy rekord. Jeszcze nikomu nie udało się zwyciężyć, wydobywając się z tak odległych pozycji. To niezwykle błyskotliwe!

— Mimo to nie chcę, by mi przeszkadzano — odparł Gurgeh znużony. — Muszę się skoncentrować i odpocząć.

— Rozumiem, ale ostrzegam pana, robi pan błąd — rzekł Pequil zrezygnowany. — Ludzie chcą wiedzieć, co ma pan do powiedzenia, a nasza prasa daje ludziom to, czego chcą. Nie zważa na trudności. Po prostu coś zmyślą, więc lepiej, żeby pan sam się wypowiedział.

Gurgeh potrząsnął głową. Przyglądał się autom sunącym po bulwarze.

— Jeśli ludzie chcą kłamać na mój temat, to sprawa ich sumienia. Ja nie zamierzam z nimi rozmawiać. I nie obchodzi mnie, co o mnie mówią.

Pequil spojrzał na niego zdziwiony, lecz milczał. Flere-Imsaho dodał odgłos chichotu do swego zwykłego brzęczenia.

Gurgeh omówił to ze statkiem. „Czynnik Ograniczający” stwierdził, że partię można było chyba wygrać w bardziej elegancki sposób i że strategia Gurgeha stanowiła jedną ze skrajnych nieprawdopodobnych wariantów, jakie statek zamierzał naszkicować poprzedniej nocy. Pogratulował mu — nie spodziewał się tak dobrej gry.

— Dlaczego nie chciałeś wysłuchać moich rad, gdy oznajmiłem, że dostrzegłem wyjście z sytuacji? — pytał statek.