Выбрать главу

— Chciałem jedynie wiedzieć, że wyjście istnieje.

(Znowu opóźnienie, ciężar czasu, słowa biegną poniżej pomarszczonej przez materię powierzchni, będącej rzeczywistą przestrzenią).

— Mogłem ci przecież pomóc — rzekł statek. — Gdy odmówiłeś, uważałem to za zły znak. Już sądziłem, że się mentalnie poddałeś, choć jeszcze nie zrobiłeś tego na planszy.

— Nie potrzebna mi była pomoc, statku. — Bawił się orbitalową bransoletką. Zamyślony zastanawiał się, czy to wizerunek jakiegoś konkretnego orbitalu, a jeśli tak — jakiego. — Potrzebna mi była nadzieja.

— Rozumiem — odparł statek po dłuższej chwili.

— Nie przyjmowałbym tego — oznajmił drona.

— Czego byś nie przyjmował? — Gurgeh uniósł wzrok znad hologramu planszy.

— Zaproszenia od Za. — Malutka maszyna podleciała bliżej. Tu w module nie nosiła przebrania.

Gurgeh spojrzał na nią chłodno.

— Nie zauważyłem, żeby wspomniano o tobie.

Shohobohaum Za przesłał Gurgehowi gratulacje i zaproszenie na wieczorną imprezę.

— Nie wspomniano, ale mam wszystko monitorować…

— Czyżby? — Gurgeh odwrócił się do hologramu. — Możesz więc zostać w module i monitorować sobie, co chcesz, gdy pójdę na spotkanie z Shohobohaumem.

— Pożałujesz tego — oświadczył drona. — Bardzo rozsądnie postępowałeś, zostając w module, ale może cię coś spotkać, gdy zaczniesz się szlajać.

— Szlajać? — Gurgeh spojrzał na dronę. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak trudno jest zmierzyć karcąco wzrokiem coś, co ma zaledwie kilka centymetrów. — Cóż ty drono, jesteś moją niańką?

— Usiłuję być rozsądny. — Maszyna podniosła głos. — Znajdujesz się w dziwnym społeczeństwie, nie jesteś największym ekspertem jeśli chodzi o stosunki międzyludzkie, a Za nie jest moim idea…

— Ty apodyktyczne, rozklekotane pudło! — krzyknął Gurgeh. Wstał i wyłączył holoekran.

Drona podskoczył w powietrzu i cofnął się gwałtownie.

— No, no, Jernau Gurgeh…

— Nie mów mi „no, no”, ty protekcjonalne liczydło. Jeśli zechcę wyjść, wyjdę. Prawdę mówiąc, coraz bardziej pociąga mnie myśl, by dla odmiany znaleźć się w towarzystwie człowieka. — Wycelował palec w maszynę. — Nigdy więcej nie czytaj mojej poczty. I nie eskortuj mnie dziś wieczorem, daruj to sobie. — Minął szybko maszynę w drodze do kabiny. — Biorę prysznic. Pooglądaj sobie ptaki.

Wyszedł z saloniku. Mały drona zawisł w powietrzu.

— Hohoho — powiedział wreszcie do siebie.

Potem kiwając się na bok — odpowiednik wzruszenia ramion — odleciał lotem nurkowym w mgiełce różowego pola.

Samochód mknął ulicami miasta pod czerwonawym niebem zmierzchu.

— Skosztuj tego — zaproponował Za. Gurgeh wziął od niego butelkę i napił się nieco.

— Nie to co grif, ale i tak działa — stwierdził Za. Zabrał butelkę od Gurgeha, który zakasłał lekko. — Poddałeś się grifowi na balu?

— Nie. Przepuściłem go — odparł Gurgeh. — Chciałem mieć jasny umysł.

— A, do diabła! — Za zrobił przygnębioną minę. — Czy to znaczy, że mógłbym napić się więcej? — Wzruszył ramionami, rozpogodził się i poklepał Gurgeha po łokciu. — No, jeszcze ci nie pogratulowałem. Gratuluję wygrania meczu.

— Dziękuję.

— Dostali nauczkę. Ale im pokazałeś! — Za kręcił głową z podziwem. Jego długie włosy przesuwały się po luźnym kaftanie jak ciężki brązowy dym. — Jernau, już myślałem, że ujrzymy widowisko z tobą jako głównym przegranym, a tymczasem okazałeś się niezłym aktorem. — Mrugnął do Gurgeha jasnym, zielonym okiem i uśmiechnął się.

Gurgeh spojrzał niepewnie na rozpromienioną twarz Za i wybuchnął śmiechem. Wziął od niego butelkę.

— Za aktorów — wzniósł toast.

— Niech tak będzie, mistrzu.

Kiedyś Dziura znajdowała się na obrzeżach miasta, ale teraz stanowiła jego dzielnicę. Składała się z przepastnych sztucznych komór, wydrążonych przed wiekami w skale kredowej do przechowywania gazu ziemnego. Gaz dawno się skończył, miasto używało innych źródeł energii, a łańcuch jaskiń skolonizowany został początkowo przez biedaków z Groasnachek, potem w powolnym procesie osmozy — który występuje zarówno w gazach, jak i w społeczeństwach ludzkich — przeniknęli tam kryminaliści i osoby z marginesu; wreszcie Dziura stała się gettem obcych i związanych z nimi tutejszych mieszkańców.

Samochód Gurgeha i Za wjechał do naziemnego, cylindrycznego zbiornika, niegdyś magazynu gazu. Teraz wewnętrznymi ślimakami można się było stąd dostać na dno Dziury. Pośrodku pustawej, rozbrzmiewającej echami komory, w której widniały pozostałości szkieletu konstrukcyjnego, oblazłe dźwigary i rury, kursowało kilka osobowych i towarowych wind.

Zewnętrzne i wewnętrzne ściany zbiornika błyszczały szarawo w tęczowym oświetleniu, odbijały obrazy powiększonych, zdeformowanych hologramów ogłoszeniowych. Na poziomie dna przepaścistego walca tłoczyli się ludzie, słychać było wrzaski, nawoływania i kłótnie oraz odgłos pracujących silników. Gdy auto nachyliło się i rozpoczęło swój długi zjazd, Gurgeh obserwował tłum przy straganach, przesuwający się za oknami. Przez układ klimatyzacyjny samochodu przenikał do środka słodkawo-kwaśny zapach, jak chore tchnienie tego miejsca.

Wysiedli z samochodu w długim, niskim, zadymionym tunelu. Podziemna galeria zapchana była przeróżnymi pojazdami, które dudniły, syczały, przeciskały się w tłumie ludzi niczym niezgrabne zwierzęta człapiące w morzu insektów. Za wziął Gurgeha pod łokieć, a ich auto toczyło się ku rampie wjazdowej. Przepychali się w ciżbie Azadian i innych humanoidów ku białawemu wejściu tunelu.

— Co o tym sądzisz!? — krzyknął Za do Gurgeha.

— Tłoczno:

— Powinieneś to obejrzeć w święto!

Gurgeh przyglądał się ludziom. Sam czuł się jak duch — niewidzialny. Dotychczas był w centrum uwagi, niczym dziwoląg, którego wszyscy podglądają i śledzą, choć nie podchodzą zbyt blisko. Tu nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Potrącano go, popychano, przesuwano się obok niego z całkowitą obojętnością.

Tłum był różnobarwny, nawet w tym nieprzyjemnym zielonkawym świetle. Tyle typów ludzkich przemieszanych z Azadianami, do których widoku już się przyzwyczaił; kilku obcych, wyglądających nieco znajomo, w typie panhumanoidalnym, jednak większość zupełnie innych. Podczas tego krótkiego spaceru zobaczył osobników bardzo wysokich i bardzo niskich, niezwykle chudych i nadzwyczaj grubych, o dziwnych twarzach i aparatach czuciowych, o różnej liczbie kończyn. Stracił orientację w wielorakich wariantach.

Ciepłym tunelem przeszli do olbrzymiej, białej, jasno oświetlonej pieczary, mającej co najmniej osiemdziesiąt metrów wysokości i sto dwadzieścia szerokości. Jej kremowe ściany ciągnęły się w obu kierunkach na pół kilometra i kończyły wielkimi, oświetlonymi łukami, prowadzącymi do dalszych galerii. Na płaskim dnie jaskini tłoczyły się chatynki i namioty, przepierzenia, zadaszone przejścia, stragany, kioski, małe podesty z ciurkającymi fontannami i barwnymi, pasiastymi markizami. Na drutach przeciągniętych między cienkimi słupami kołysały się latarenki, a na wysokim sklepieniu płonęły znacznie silniejsze lampy. Kolorystyka między kością słoniową a cyną. Pod ścianami piętrzyły się tarasowe konstrukcje, pomosty, a szarawe mury podziurawione były nieregularnymi otworami okien, balkonów i drzwi. Wszędzie poskrzypywały i trzeszczały windy i wyciągi, transportując ludzi na wyższe poziomy lub w dół na ożywione dno jaskini.