Выбрать главу

W dwóch posunięciach — Gurgeh rozpatrywał sytuację jako gracz, choć równocześnie rozmawiał z droną — znajdę się w pobliżu… musiał jednak dokładniej zanalizować problem… czegoś złego, nieuporządkowanego… coś się nie zgadzało w trzyosobowej grupie, którą miał właśnie minąć po lewej stronie, jakieś fantomatyczne figury ukryte na obszarze leśnym… nie potrafił sprecyzować, co tak go niepokoi w tej grupie, ale wiedział — gdy pierwszy plan umysłu zajęła intuicja gry — że nie zaryzykuje i nie postawi tam bierki.

…jeszcze pół kroku…

…i zdał sobie sprawę, że tą bierką jest on sam.

Zobaczył, jak grupa rusza i dzieli się. Odwrócił się i automatycznie schylił — był to oczywisty ruch, odpowiadający posunięciu zagrożonej figury o dużej bezwładności, której nie można zatrzymać ani cofnąć przed takim atakiem.

Rozległo się kilka głośnych trzasków. Trzyosobowa grupa rzuciła się ku niemu, przerywając policyjny łańcuch, jakby tworzyła złożoną bierkę, rozpadającą się nagle na poszczególne części. Gurgeh, schylony, zanurkował i potoczył się. Jak uświadomił sobie z pewnym zadowoleniem, był to niemal doskonały odpowiednik bierki-zawalidrogi, związującej lekką figurę napastnika. Dostał niezbyt mocnego kopniaka, a potem poczuł na sobie ciężar i usłyszał dalsze głośne dźwięki. Coś upadło mu na nogi.

To było jak przebudzenie.

Został zaatakowany. Błyski, wybuchy. Ludzie rzucali się na niego.

Usiłował się wyswobodzić spod ciepłego, zwierzęcego ciężaru osoby, która się o niego potknęła. Ludzie krzyczeli, policja szybko ruszyła do działania. Pequil leżał na ziemi. Za stał w pobliżu z niewyraźną miną. Ktoś wrzeszczał. Nigdzie nie było widać Flere-Imsaho. Gurgeh poczuł, jak coś ciepłego przesącza mu się przez nogawkę.

Wyswobodził się spod leżącego na nim ciała. Zrobiło mu się słabo na myśl, że ta osoba — mężczyzna lub apeks — może być martwa. Shohobohaum Za i policjant pomogli mu wstać. Ludzie wokół nadal krzyczeli, ktoś ich odsuwał lub odsuwali się sami, oczyszczając miejsce wypadku. Na ziemi leżały ciała, niektóre umazane jasną, czerwonopomarańczową krwią. Pod Gurgehem ugięły się nogi.

— Dobrze się czujesz, graczu? — spytał Za.

— Tak, dziękuję.

Gurgeh widział krew na swych nogach, ale nie swoją krew — miała zbyt jasną barwę.

Flere-Imsaho nadleciał z nieba.

— Jernau Gurgeh, wszystko z tobą w porządku?

— Tak. Co się stało? — zapytał Gurgeh Shohobohauma, rozglądając się wokół. — Widziałeś, co się stało?

Policjanci wyciągnęli pistolety i otoczyli teren, usuwali ludzi, krzyczeli na fotoreporterów, by się wycofali. Pięciu policjantów przytrzymywało kogoś na trawniku. Na ścieżce leżało dwóch cywilów; apeks, który potknął się o Gurgeha, zalany był krwią. Nad każdym ciałem stał policjant, a dwaj mundurowi zajmowali się Pequilem.

— Ci trzej cię zaatakowali — powiedział Za i wskazał głową na dwa ciała i postać pod stertą policjantów.

Tłum stopniał. Gurgeh usłyszał głośny szloch. Dziennikarze nadal wykrzykiwali pytania.

Za prowadził Gurgeha do leżącego Pequila; Flere-Imsaho latał w górze, brzęczał, robił dużo hałasu. Pequil leżał na plecach, oczy miał otwarte; pochylony nad nim funkcjonariusz rozcinał zakrwawiony rękaw jego marynarki.

— Stary Pequil wlazł pod kule. Dobrze się czujesz, Pequil? — spytał Za jowialnie.

Pequil uśmiechnął się niewyraźnie i kiwnął głową.

— A twój zaradny drona — Za położył Gurgehowi dłoń na ramieniu i rozglądał się wokół, strzelając oczami — dzielnie przekroczył prędkość dźwięku i uniósł się dwadzieścia metrów w górę.

— Nabrałem tylko wysokości dla lepszej oceny…

— Upadłeś — powiedział Za do Gurgeha, nie patrząc na niego — i potoczyłeś się. Myślałem, że oberwałeś. Udało mi się zdzielić po głowie jednego z tych facetów, a drugiemu przygrzała chyba policja. — Ambasador szybko spojrzał na zbitą grupkę osób poza kordonem policyjnym, skąd dochodził szloch. — Ktoś z tłumu też został trafiony, ale kula przeznaczona była dla ciebie.

Gurgeh spojrzał na martwego apeksa — jego przekrzywiona głowa leżała na ramieniu, tworząc z korpusem kąt prosty; u żadnego humanoida nie byłoby to naturalne.

— Tak, to tego uderzyłem — powiedział Za. — Chyba trochę za mocno.

— Powtarzam — Flere-Imsaho znalazł się przed Gurgehem i Shohobohaumem — nabrałem tylko wysokości, aby…

— Drono, cieszymy się, że jesteś bezpieczny — przerwał mu Za. Odpędzał niezgrabną maszynę jak wielkiego, natrętnego owada i prowadził Gurgeha w kierunku samochodów, przy których stał apeks w policyjnym mundurze. Z góry dochodził łopot, wypełniał pobliskie ulice.

— Chłopcy przybywają — powiedział Za.

Hałas nad parkiem zmieniał częstotliwość, z nieba opadł wielki ceglasty transporter i wylądował na trawniku, wzbijając tumany kurzu. Dach namiotu załopotał w podmuchach powietrza. Z pojazdu wyskoczyli ciężkozbrojni policjanci.

Za i Gurgeh stali niezdecydowani, czy mają teraz iść do samochodu, wreszcie poprowadzono ich z powrotem do namiotu i przesłuchano wraz z innymi świadkami. Dwóm dziennikarzom odebrano kamery.

Do powietrznego transportera zaniesiono dwa trupy i zaprowadzono rannego napastnika. Do lekko rannego w ramię Pequila przyleciał powietrzny ambulans.

Gdy Gurgeh, Za i drona wychodzili z namiotu i policyjnym helikopterem odlatywali do hotelu, przez bramę parku wjeżdżał ambulans, tym razem naziemny, by zabrać dwóch mężczyzn i kobietę, również rannych podczas ataku.

— Przytulny moduł — powiedział Shohobohaum Za, siadając w akomodacyjnym fotelu.

We wnętrzu rozbrzmiewał jazgot odlatującego helikoptera policji. Flere-Imsaho ucichł i natychmiast zniknął w dalszych pomieszczeniach.

Gurgeh poprosił moduł o drinka i spytał Shohobohauma, czy chciałby się napić. Ten wyciągnął się wygodnie i z zamyśloną miną zamówił:

— Module, chciałbym podwójnego staola ze schłodzonym czerwonym winem zgiętoskrzydlca z Shungusteriaung, z białym kruszonem Eflyre-Spin, z topionym średnim cascalo, na górze zgrilowane dziwjagody, podane w tipprawlickim pucharze osmotycznym mocy stopnia trzy… lub coś najbardziej do tego zbliżonego.

— Męskiego czy żeńskiego zgiętoskrzydlca? — spytał moduł.

— Tutaj? — zaśmiał się Za. — Do diabła, oba.

— Podam za kilka minut.

— Znakomicie. — Shohobohaum zatarł ręce i spojrzał na Gurgeha. — A więc udało ci się przeżyć. Gratulacje.

— Tak, dziękuję — odparł Gurgeh z niewyraźną miną.

— Nie przejmuj się tym zbytnio. — Za machał dłonią. — W zasadzie nieźle się bawiłem. Szkoda tylko, że zabiłem faceta.

— Ja nie patrzę na to tak wielkodusznie — stwierdził Gurgeh. — Usiłowali mnie zabić. Kulami. — Śmierć od kuli wydawała mu się szczególnie odrażająca.

— Co za różnica, czy chcą cię zabić pociskiem, czy CREW-em. Tak czy owak jesteś trupem. Żal mi jednak tych chłopców. Biedacy, wykonywali tylko swą pracę.

— Pracę? — Gurgeh był zaskoczony.

Za kiwał głową, ziewając. Mościł się w przepastnym akomodacyjnym fotelu.

— Tak, są z cesarskiej tajnej policji lub z Wydziału Dziewiątego, albo coś w tym rodzaju. — Znowu ziewnął. — Prasa poda, że to rozgoryczeni cywile. Mogą też przypisać wszystko rebeliantom… ale to zabrzmi nieprawdopodobnie. — Za uśmiechnął się ironicznie i wzruszył ramionami. — Nigdy nic nie wiadomo, mogą to zrobić dla draki.

— Nie, jednak nie rozumiem — powiedział Gurgeh po chwili zastanowienia. — Powiedziałeś, że byli z policji, więc jak…