Выбрать главу

Gurgeh zmarszczył brwi.

— Dlaczego chcesz mnie ze sobą zabrać?

— Ponieważ może się okazać, że jutro wyjedziemy w niejakim pośpiechu, a ty właściwie nie zwiedziłeś miasta.

Gurgeh machnął ręką.

— Za pokazał mi wystarczająco dużo.

— Wątpię, czy pokazał ci to, co mam na myśli. Jest tu wiele różnych rzeczy do oglądania.

— Drono, nie interesują mnie miejskie widoki.

— Niektóre na pewno cię zainteresują.

— Właśnie teraz?

— Tak mi się wydaje. Sądzę, że na tyle dobrze cię poznałem, by móc to stwierdzić. Przysięgam, będziesz zadowolony. Chodź, proszę. Powiedziałeś, że i tak nie zaśniesz, więc co masz do stracenia? — mówił drona cicho, poważnie. Jego aura przybrała zwykły zielono-żółty kolor spokoju i opanowania.

Oczy Gurgeha się zwęziły.

— Co ty knujesz, drono?

— Proszę, proszę, chodź ze mną. — Drona podleciał w kierunku dziobu modułu. Gurgeh stał, obserwując maszynę, która zatrzymała się przy drzwiach saloniku. — Proszę, Jernau Gurgeh. Przysięgam, że nie pożałujesz.

— No, dobrze. — Wzruszył ramionami. — Chodźmy się zabawić — powiedział cicho, kręcąc głową.

Poszedł za maszyną do dziobu modułu. W schowku stały dwa motocykle AG, uprzęże do latania oraz inny sprzęt.

— Włóż uprząż. Wrócę za chwilę. — I drona zniknął, a Gurgeh wkładał uprząż AG na spodenki i koszulę. Po chwili drona pojawił się z długą, czarną peleryną z kapturem. — A teraz włóż to.

Gurgeh włożył pelerynę na uprząż. Flere-Imsaho nasadził mu kaptur na głowę i tak zamocował, że policzki Gurgeha zupełnie były zakryte, a całą twarz spowił głęboki cień. Gruba tkanina maskowała uprząż. Światła w pomieszczeniu przygasły i zupełnie się wyłączyły. Gurgeh usłyszał jakiś dźwięk. Spojrzał w górę i zobaczył tuż nad głową prostokąt, a w nim przyćmione gwiazdy.

— Będę sterował twoją uprzężą, jeśli nie masz nic przeciwko temu — szepnął drona.

Gurgeh skinął głową.

Został uniesiony w ciemność. Nie opadł w dół, jak oczekiwał, lecz nadal przemieszczał się w wonnym cieple nocnego miasta. Peleryna łagodnie łopotała; miasto jawiło się jako wir świateł, bezkresna równina rozrzuconej jasności. Drona był z boku małym, spokojnym cieniem.

Wystartowali nad miasto. Pod sobą mieli drogi, rzeki, wysokie domy, kopuły; świetlne wstęgi, skupiska i wieże; płachty pary dryfującej nad ciemnością i ogniem; wyniosłe pałace, gdzie płonęły odbicia i wznosiły się światła; migotliwe zakola ciemnej wody i szerokie parki z trawą i drzewami. Wreszcie zaczęli się opuszczać.

Wylądowali w rejonie słabo oświetlonym, opadli w uliczce między dwoma ciemnymi budynkami pozbawionymi okien. Gurgeh wylądował nogami w ziemi.

— Przepraszam — powiedział drona i wepchnął się pod kaptur przy lewym uchu Gurgeha. — Idź naprzód — szepnął.

Gurgeh poszedł uliczką. Potknął się o coś miękkiego i nim się odwrócił, wiedział, że to ludzkie ciało. Pochylił się nad kupą łachmanów, która się nieco poruszyła. Pod porwanymi kocami ktoś się kulił, z głową złożoną na brudnym worku. Trudno było określić płeć leżącej osoby — kupa szmat maskowała wszelkie indywidualne cechy.

— Sza — uciszył go drona, gdy Gurgeh chciał coś powiedzieć. — To są ci lenie, o których wspominał Pequil. Ktoś wyzuty z ziemi. Upił się i stąd część tego zapachu. A poza tym on sam też cuchnie. — Dopiero wtedy Gurgeh poczuł fetor śpiącego samca. Omal nie zwymiotował.

— Zostaw go — powiedział Flere-Imsaho.

Wyszli ze ścieżki; Gurgeh musiał przejść nad kolejnymi dwoma śpiącymi na ziemi. Znaleźli się na mrocznej ulicy, gdzie coś cuchnęło, chyba tutejsze jedzenie.

— Pochyl się trochę — polecił mu drona. — W tym stroju wezmą cię za akolitę Minana, nie opuszczaj kaptura i nie stój prosto.

Gurgeh zastosował się do polecenia maszyny.

Idąc ulicą, w niewyraźnym, monochromatycznym, migającym świetle rzadko rozstawionych latarni dostrzegł kogoś pod murem, prawdopodobnie kolejnego pijaka, apeksa. Między nogami leżącego widać było krew, z jego głowy wyciekał zasychający ciemny strumyczek.

— Nie zawracaj sobie nim głowy, on umiera — wyjaśnił cichy głos maszyny. — Prawdopodobnie wdał się w bójkę. Policja rzadko tu zagląda. Nikt też raczej nie zadzwoni po lekarza. Obrabowano go, więc za pomoc medyczną musiałby płacić ten, kto ją wezwał.

Gurgeh rozejrzał się, ale nikogo w pobliżu nie dostrzegł. Leżący apeks zamrugał powiekami, jakby chciał otworzyć oczy, ale mruganie szybko ustało.

— I już — powiedział cicho Flere-Imsaho.

Gurgeh szedł ulicą. Z obskurnego bloku po drugiej stronie dobiegły wrzaski.

— To tylko jakiś apeks bije swoją żonę. Czy wiesz, że przez tysiąclecia uważano, że kobiety nie mają żadnego wpływu na cechy dziedziczne swych dzieci? Od pięciuset lat wiadomo, że mają taki wpływ: wirusowy analog DNA zmienia geny, jakimi kobieta jest zapłodniona. Niemniej jednak według prawa samice są tylko własnością. Jeśli apeks zamorduje kobietę, dostaje rok ciężkiej pracy, ale jeśli kobieta zabije apeksa, przez wiele dni jest torturowana aż do śmierci, śmierci chemicznej, uważanej za jedną z najokrutniejszych. Nie zatrzymuj się.

Doszli do skrzyżowania z bardziej ruchliwą ulicą. Na rogu stał mężczyzna i coś krzyczał w dialekcie niezrozumiałym dla Gurgeha.

— Sprzedaje bilety na egzekucję — wyjaśnił drona. Gurgeh uniósł brwi i spojrzał na niego z ukosa. — Mówię poważnie.

Gurgeh jednak kręcił głową z niedowierzaniem.

Środkiem jezdni szedł tłum. Ruch uliczny — tylko połowa pojazdów miała własne silniki, resztę napędzano mięśniami ludzi — został zepchnięty na chodniki. Gurgeh stanął z tyłu zbiegowiska, mając nadzieję, że, będąc wyższym od innych, i tak wszystko zobaczy. Ludzie jednak rozstępowali się przed nim, wpuszczając go do środka ciżby.

Kilku młodych apeksów biło starego mężczyznę leżącego na ziemi. Apeksowie mieli na sobie dziwne uniformy, lecz Gurgeh rozpoznał, że nie jest to żaden oficjalny mundur. Kopali starego mężczyznę z wyważoną dzikością, jakby współzawodniczyli w okrutnym balecie, w którym wykonawców oceniano zarówno za wartości artystyczne, jak i za efektywność fizycznych tortur i obrażeń.

— Może myślisz, że to inscenizacja? — spytał szeptem Flere-Imsaho. — Nie. Tłum też nie płaci za udział w tym widowisku. Po prostu starzec dostaje wycisk dla samego wycisku. A gawiedź woli obserwować niż interweniować.

Gurgeh zorientował się nagle, że stoi na samym czele zbiegowiska. Dwaj młodzi apeksowie podnieśli na niego wzrok.

Jakby cała sprawa go nie dotyczyła, zaczął się beznamiętnie zastanawiać, co się teraz stanie. Dwaj apeksowie krzyczeli na niego, potem odwrócili się do swych pozostałych czterech kumpli, pokazując go palcami. Wszyscy stali, nie zwracając uwagi na skowyczącego na ziemi mężczyznę, i uporczywie wpatrywali się w Gurgeha. Najwyższy z nich odpiął coś w obcisłych, przybranych metalicznymi ozdobami spodniach i wydobył wynicowaną miękkawą pochwę; z szerokim uśmiechem najpierw wyciągnął ją w stronę Gurgeha, potem obrócił się i machał pochwą przed zebranym tłumem.

Nic więcej. Młodzi, identycznie ubrani apeksowie uśmiechali się do ludzi, po czym zwyczajnie odeszli; każdy z nich, jakby przypadkowo, nastąpił na głowę zwiniętego na ziemi starca.

Tłum się rozszedł. Stary mężczyzna leżał we krwi. Przez rozdarty płaszcz na ramieniu wystawał kawałek szarej kości, obok głowy rannego leżały rozrzucone zęby. Jedna noga, z dziwnie wykrzywioną stopą, spoczywała bezwładnie.