— Ale rozumiesz, co chcę powiedzieć. Jeśli ktoś chciałby mieć podobny dom, dawno by go sobie kazał zbudować. Gdyby chciał mieć te sprzęty — Gurgeh zatoczył ręką po pokoju — zamówiłby je i dostał. Gdy nie ma pieniędzy i pojęcia własności, znika znaczna część uciechy, jakiej doświadczali ludzie, który wynaleźli tę grę.
— Nazywasz to uciechą: stracić dom, tytuły, posiadłość, może nawet dzieci? Znaleźć się w sytuacji, gdy wszyscy oczekują, że wyjdziesz na taras i strzelisz sobie w łeb? Czy to ma być przyjemność? Jesteśmy od tego wolni. Gurgeh, pragniesz czegoś, czego nie możesz mieć. Lubisz żyć w Kulturze, ale nie oferuje ci ona odpowiedniego poziomu zagrożenia. Prawdziwemu hazardziście do pełni doznań potrzeba podniety powstającej wówczas, gdy możliwa jest materialna strata, a nawet całkowita ruina. — Pokój oświetlony był teraz ogniem z kominka i ukrytymi lampami. Gurgeh milczał. — Gdy składałeś swe nazwisko, nazwałeś się „Morat”, może jednak nie jesteś graczem doskonałym, może powinieneś nazywać się „Shequi” — ryzykant.
— Prawdę mówiąc — głos Gurgeha był cichy, nieco tylko mocniejszy od trzaskania polan w kominku — nieco się obawiam gry z tym dzieciakiem. — Spojrzał na dronę. — Słowo daję. Ponieważ lubię zwyciężać, ponieważ robię coś, czego nikt nie potrafi skopiować, nikt inny tego nie ma. Ja to ja. Należę do najlepszych. — Znowu spojrzał przelotnie na maszynę, jakby zażenowany. — Jednak od czasu do czasu rzeczywiście obawiam się przegranej. Myślę sobie: a jeśli gdzieś istnieje ktoś młodszy, jakieś dziecko, posiadające wrodzony talent, większy od mojego, które mogłoby mi to wszystko zabrać. To mnie niepokoi. Im większe moje osiągnięcia, tym więcej mam do stracenia i tym gorzej się czuję.
— Jesteś przeżytkiem — stwierdził Chamlis. — Chodzi o samą grę. Tak się powszechnie sądzi. Ważna jest przyjemność gry, a nie zwycięstwo. Radość z pokonania innych, wzbudzanie w sobie dumy to dowody, że jesteś osobą niepełną i niedostosowaną.
Gurgeh powoli kiwał głową.
— Tak mówią. Wszyscy tak myślą.
— Ale nie ty?
— Ja… — Gurgeh miał trudności ze znalezieniem odpowiedniego określenia — Unoszę się, gdy zwyciężam. To lepsze niż miłość, lepsze od seksu, od narkotyków z gruczołów. To jedyny moment, gdy czuję się… — pokręcił głową, zacisnął wargi — rzeczywisty. Jestem. Przez resztę czasu… czuję się trochę jak ten drona usunięty z Sekcji Specjalnej, ten mały Mawhrin-Skel. Jakby zabrano mi część przyrodzonych praw.
— Ach, więc z tego właśnie powodu uważasz go za pokrewną duszę — oznajmił lodowato Chamlis, wytwarzając stosowną do tego aurę. — Zawsze mnie dziwiło, co takiego widzisz w tej odrażającej maszynie.
— Widzę u niego gorycz — odparł Gurgeh. — To przynajmniej coś nowego. — Wstał, podszedł do kominka, pogrzebaczem posunął polana i niezgrabnie operując ciężkimi szczypcami, dołożył kawałek drewna.
— To nie jest epoka bohaterów — powiedział do drony, patrząc w ogień. — Indywidualność to pojęcie przestarzałe. Dlatego wszyscy tak wygodnie żyjemy. Nie liczymy się, więc nic nam nie zagraża. Żadna jednostka nie ma już na nic wpływu.
— Służba Kontaktu wykorzystuje jednostki — zauważył Chamlis. — Umieszcza swych ludzi w młodszych społeczeństwach, a oni wywierają decydujący wpływ na los całych metacywilizacji. To na ogół „najemnicy”, nie są z Kultury, ale to przecież ludzie.
— Wybiera się ich i wykorzystuje. Pionki w grze. Oni się nie liczą — odparł Gurgeh niecierpliwie. Odszedł od wysokiego kominka. — Poza tym, nie jestem jednym z nich.
— Każ się więc przechować do chwili, gdy nadejdą czasy bardziej heroiczne.
— Jeśli w ogóle kiedykolwiek nadejdą. — Gurgeh usiadł na kanapie. — Zresztą gdybym tak postąpił, miałbym wrażenie, że oszukuję.
Drona Chamlis Amalk-ney słuchał odgłosu deszczu i trzaskającego ognia.
— Jeśli pragniesz urozmaicenia — rzekł powoli — to Służba Kontaktu, nie mówiąc o Sekcji Specjalnej, może ci tego dostarczyć.
— Nie mam zamiaru ubiegać się o przyjęcie do Służby Kontaktu — odparł Gurgeh. — Być zamkniętym we Wszechstronnej Jednostce Kontaktowej z grupą gorliwych filantropów, szukających barbarzyńców, których można by oświecić… nie tak wyobrażam sobie radość i spełnienie.
— Nie o to mi chodziło. Służba Kontaktu ma najlepsze Umysły, najlepsze informacje. Potrafią zaproponować nowe idee. Za każdym razem, gdy miałem do nich jakąś sprawę, załatwiali ją. Ale zwróć się do nich, kiedy już naprawdę będzie ci źle.
— Dlaczego?
— Są sprytni. Podstępni. Również są hazardzistami, przyzwyczajonymi do wygrywania.
Gurgeh pogładził się po brodzie.
— Nie potrafiłbym się w tym znaleźć — powiedział.
— Nonsens — odparł Chamlis. — Nawiasem mówiąc, mam tam znajomych. Mógłbym…
Drzwi się rozwarły.
— Cholernie zimno!
Wpadła Yay. Dygotała, obejmowała się ramionami; jej cienkie szorty przylegały ciasno do ud. Gurgeh wstał z kanapy. — Podejdź do kominka — poradził Chamlis dziewczynie, która stała przy oknie, ociekając wodą. — Nie stój tak — zwrócił się do Gurgeha. — Przynieś ręcznik.
Ten spojrzał krytycznie na maszynę i wyszedł z pokoju.
Tymczasem Chamlis nakłonił Yay, by uklękła przy ogniu. Zakrzywionym polem naginał jej głowę w ciepło kominka, a innym polem rozczesywał jej włosy. Krople wody spadały z mokrych kosmyków i syczały na rozgrzanych kamieniach.
Gdy przyszedł Gurgeh, drona wziął od niego ręcznik i zaczął wycierać ciało dziewczyny. W pewnym momencie mężczyzna odwrócił wzrok, kręcąc głową.
— Ubłociłaś stopy — powiedział do Yay, siadając na kanapie.
— Ach, tak, ale mimo to bieg był przyjemny. — Yay śmiała się spod ręcznika.
Przy dźwiękach parskania, prychania i gwizdów Yay została wysuszona. Owinięta ręcznikiem, usiadła na sofie z podkurczonymi nogami.
— Umieram z głodu — oznajmiła nagle. — Czy mogę wziąć sobie coś do…
— Pozwól, że ci przygotuję — powiedział Gurgeh. Zniknął w narożnych drzwiach, ale pojawił się na chwilę i zarzucił spodnie Yay na to samo krzesło, na którym położyła przedtem żakiet.
— O czym rozmawialiście? — spytała Chamlisa.
— O frustracjach Gurgeha.
— I rozmowa pomogła?
— Nie wiem — przyznał drona.
Yay zebrała swoje rzeczy i ubrała się szybko. Usiadła przy kominku, obserwując płomienie. Światło dnia bladło, lampy w pokoju zapalały się. Wszedł Gurgeh z tacą pełną słodyczy i napojów.
Podczas posiłku cała trójka grała w skomplikowaną karcianą grę z rodzaju tych, jakie Gurgeh lubił najbardziej: wymagały blefowania i tylko trochę szczęścia. W połowie partii przybyli znajomi Yay i Gurgeha. Ich samolot wylądował na trawniku przed domem, z czego Gurgeh nie był zbyt zadowolony. Weszli weseli, hałaśliwi i roześmiani; Chamlis usunął się w róg salonu przy oknie.
Gurgeh odgrywał rolę troskliwego gospodarza, dostarczając gościom przekąski i napoje. Przyniósł nowego drinka Yay, która wraz z innymi słuchała pary, spierającej się na temat edukacji.
— Odejdziesz razem z gośćmi, Yay? — Gurgeh oparł się o obwieszoną kilimami ścianę i mówił tak cicho, że dziewczyna musiała się do niego odwrócić.
— Może — odpowiedziała powoli. Jej twarz jaśniała odbitym światłem ognia. — Chcesz mnie znowu poprosić, bym została? — Obserwowała płyn wirujący w kieliszku.
— Ooo! — Gurgeh potrząsnął głową, patrząc w sufit. — Chyba nie. Nudzą mnie te same ruchy i reakcje.