Bermoiya nie rozumiał strategii obcego. Jego gra wydawała mu się bezsensowna; niektóre ruchy były albo głupie, albo prowadziły do niepotrzebnych poświęceń figur. Bermoiya zmiótł część jego przerzedzonych sił. Po chwili pomyślał, że może jednak obcy ma jakiś plan, ale wówczas byłby to plan bardzo niejasny. Może ten mężczyzna próbuje coś zrobić, by zachować twarz, póki jeszcze jest mężczyzną.
Któż wie, jakimi dziwnymi zasadami kierują się obcy w takich sytuacjach? Ten wykonywał posunięcia chaotyczne, nieczytelne. Zawiesili partię na czas lunchu. Wznowili grę.
Po przerwie Bermoiya nie usiadł na stołku. Stanął obok planszy i usiłował zrozumieć, jaki to podstępny i niezrozumiały plan mógł przygotować kosmita. Teraz sędzia miał wrażenie, że jego przeciwnik to jakiś duch, że partia rozgrywana jest na odrębnych planszach. Zupełnie nie pojmował tego samca. Jego figury umykały mu, poruszały się, jakby obcy przewidział następny ruch, nim apeks w ogóle o nim pomyślał.
Co się z tym obcym stało? Wczoraj grał zupełnie inaczej. Czy rzeczywiście otrzymuje pomoc z zewnątrz? Bermoiya czuł, że się poci. Bez powodu — ciągle przecież miał przewagę, ciągle jego zwycięstwo było bardziej prawdopodobne. Powtarzał sobie w duchu, że nie ma się czym przejmować, a to nagłe pocenie się jest tylko skutkiem ubocznym stymulatora koncentracji, który przyjął podczas lunchu.
Bermoiya zrobił kilka ruchów, dzięki którym zamierzał ustalić, o co w tym wszystkim chodzi, jaki plan przygotował przeciwnik, o ile w ogóle miał jakikolwiek plan. Bez powodzenia. Bermoiya spróbował więc kilku bardziej energicznych wypadów. I wtedy Gurgeh zaatakował.
Bermoiya sto lat uczył się i grał w Azad, przez pięćdziesiąt lat zasiadał w sądach wszystkich szczebli. Widział wiele agresywnych reakcji skazanych przestępców, obserwował gry, w których posunięcia charakteryzowały się niezwykłą gwałtownością i dzikością, sam nawet brał udział w takich grach. Jednak następne ruchy obcego były niezwykle barbarzyńskie i dzikie, Bermoiya nigdy czegoś podobnego nie widział. Gdyby nie miał doświadczenia w sądownictwie, na pewno by upadł.
Te posunięcia były jak seria kopnięć w brzuch. Wykonane z szaloną energią, czasami eksplodującą u najznakomitszych młodych graczy, tu jednak zostały zsynchronizowane, uporządkowane i rozpętane z nieokiełznanym wdziękiem, jakiego nie potrafiłby osiągnąć nieopanowany debiutant. Przy pierwszym posunięciu Bermoiya dostrzegł, na czym może polegać plan przeciwnika. Przy drugim zorientował się, jak dobry jest to plan. Przy kolejnym pomyślał, że gra będzie musiała potrwać prawdopodobnie do jutra, nim obcy zostanie pokonany; następny ruch — Bermoiya doszedł do wniosku, że jego pozycja nie jest tak bezpieczna, jak mu się przedtem wydawało; po dwóch dalszych posunięciach pomyślał, że jest jeszcze wiele pracy; wreszcie, że partia nie potrwa aż do jutra.
Sędzia w odpowiedzi wykonywał własne ruchy, próbował wyuczonych podstępów i forteli, jakie poznał w czasie stu lat zajmowania się grą. Zamaskował bierkę obserwacyjną; stosował finty w fintach, używając pionów ofensywnych i talii kart; przedwcześnie wyprowadził z Planszy Przemiany pion żywiołów, tworząc na terytorium bagnisko z koniunkcji ziemi i wody. Wszystko bezskutecznie.
Tuż przed przerwą, kończącą popołudniową sesję, przyglądał się obcemu. Sala milczała. Obcy stał pośrodku planszy i beznamiętnie patrzył na którąś z mniej ważnych figur, pocierał owłosioną twarz. Wyglądał spokojnie, niewzruszenie.
Bermoiya przejrzał swe własne pozycje. Sytuacja wyglądała beznadziejnie, nic się nie dało zrobić. Niczego nie można było naprawić. Przypominało to źle przygotowaną, obarczoną zasadniczymi wadami sprawę sądową albo urządzenie techniczne zniszczone w trzech czwartych. Nie do naprawy. Już lepiej rzucić to i zacząć od początku.
Ale tu nie można było zacząć od początku. Bermoiyę zabiorą stąd do szpitala i wytrzebią, pozbawią tego, co stanowiło o jego tożsamości, i nigdy nie będzie mu wolno tego odzyskać. Przepadnie na zawsze.
Bermoiya nie słyszał ludzi w sali. Nie widział ich, tak jak nie widział planszy pod stopami. Widział jedynie obcego mężczyznę, wysokiego, podobnego do owada; miał twarz o ostrych rysach i kanciaste ciało, owłosione oblicze gładził długim ciemnym palcem, a dwubarwny paznokieć ujawniał na końcu jaśniejszą skórę.
Jakże mógł okazywać taką obojętność? Bermoiya miał ochotę krzyczeć — zabrakło mu tchu. Przypomniał sobie, jak dziś rano wszystko prosto wyglądało, jakie rysowały się perspektywy: nie tylko wyjazd na Planetę Ognia na finał rozgrywek, lecz również wyświadczenie Urzędowi Cesarskiemu wielkiej przysługi. Teraz myślał sobie, że prawdopodobnie oni wiedzieli, że to się może stać i chcieli go upokorzyć i poniżyć z jakiegoś nieznanego mu powodu — zawsze był przecież lojalny i sumienny. To musi być pomyłka, na pewno jest to pomyłka…
Ale dlaczego teraz? — pomyślał. Dlaczego teraz?
Dlaczego właśnie tym razem, w ten sposób i taka stawka? Dlaczego chcieli, by zrobił ten zakład, gdy ma w sobie zarodek dziecka? Dlaczego?
Obcy patrzył w punkt na planszy, tarł futrzastą twarz, wydął dziwne wargi. Bermoiya niezgrabnie ruszył w jego kierunku, nieświadom przeszkód stojących po drodze, potykał się na biotechach i innych figurach, rozbijał o piramidy wzniesionego terenu.
Mężczyzna spojrzał na niego, jakby go widział po raz pierwszy. Sędzia automatycznie się zatrzymał. Spojrzał w oczy obcego.
Nic w nich nie dostrzegł. Ani żalu, ani współczucia, ani uprzejmości czy smutku. Patrząc w te oczy, przypomniał sobie, jak wyglądali niektórzy kryminaliści skazani na szybką śmierć. Były to spojrzenia obojętności. Nie rozpacz, nie nienawiść, lecz coś od nich bardziej płaskiego i przerażającego. Rezygnacja, utrata wszelkich nadziei; flaga wzniesiona przez duszę, której już na niczym nie zależy.
Choć Bermoiya ujrzał właśnie taki obraz skazanego na śmierć, wiedział od razu, że nie jest to odpowiednie skojarzenie. Nie wiedział, jakie było odpowiednie. Być może w ogóle nie da się tego określić.
I wtedy zrozumiał. Nagle po raz pierwszy w życiu zrozumiał, czym było dla skazanego patrzenie w oczy sędziego — w jego oczy.
Osunął się z łomotem na planszę. Najpierw na kolana, niszcząc pagórki, potem padł na twarz; oczy miał tuż przy planszy i wreszcie widział grę z ziemi. Zamknął powieki.
Podszedł arbiter z pomocnikami, delikatnie go podnieśli. Sanitariusze rozciągnęli go na noszach, płaczącego cicho, i wynieśli na zewnątrz do więziennego ambulansu.
Pequil stał zdziwiony. Nigdy nie przypuszczał, że będzie świadkiem podobnego załamania cesarskiego sędziego. I to wobec obcego! Musiał biec za tym ciemnym mężczyzną, który szedł ku wyjściu krokiem szybkim i spokojnym, takim, jakim tu przybył, nie zwracając uwagi na krzyki i syki z galerii dla publiczności. Dotarli do samolotu, nim dziennikarze biegnący z sali zdążyli ich dogonić.
Pequil uświadomił sobie, że podczas całego dnia w hali Gurgeh nie powiedział ani słowa.
Flere-Imsaho obserwował człowieka. Drona spodziewał się po nim jakiejś reakcji, lecz Gurgeh tylko patrzył w ekran i obserwował nagrania swych poprzednio stoczonych tu meczów. Zupełnie się nie odzywał.
Teraz czekała go podróż na Echronedal wraz ze stu piętnastoma innymi zwycięzcami w grach pojedynczych czwartej rundy. Jak się to zwykle działo po tak okrutnych zakładach, rodzina okaleczonego już Bermoiyi poddawała w jego imieniu całą partię. Nie poruszając nawet figur na dwóch pozostałych planszach, Gurgeh wygrał mecz i zdobył miejsce w turnieju na Planecie Ognia.
Do startu cesarskiej floty w dwunastodniową podróż na Echronedal zostało około trzech tygodni. Gurgeha zaproszono na pewien czas do posiadłości Hamina, rektora Kolegium Candsev, mentora Cesarza. Flere-Imsaho odradzał przyjęcie zaproszenie, Gurgeh postanowił jednak pojechać. Mieli wyruszyć następnego dnia do rezydencji odległej kilkaset kilometrów stąd, leżącej na wyspie na morzu wewnętrznym.