Gurgeh wyjaśniał, że wprawdzie nie istnieją pisane prawa, ale również prawie nie ma przestępstw. Czasami zdarzają się najwyżej zbrodnie w afekcie, jak nazwał je Hamin. Zresztą, trudno było dopuścić się przestępstwa i pozostać niewykrytym, gdy wszyscy mieli terminale, ale również nie było powodów do zbrodni.
— A gdy ktoś kogoś zabije?
Gurgeh wzruszył ramionami.
— Wyznacza mu się dronę, który kładzie na nim łapę.
— Ach, to już brzmi bardziej znajomo. Co robi ten drona?
— Idzie wszędzie za człowiekiem i pilnuje, by nigdy więcej tego nie zrobił.
— I to wszystko?
— A czego by pan chciał? To śmierć cywilna, Haminie. Takiego osobnika nie zaprasza się na przyjęcia.
— Ale czy w waszej Kulturze nie można wejść gdzieś bez zaproszenia?
— Pewnie można — poddał się Gurgeh — ale nikt by z taką osobą nie rozmawiał.
Hamin opowiadał o Imperium. Gurgeh doceniał teraz określenie Shohobohauma Za, że Imperium to klejnot, choć oszlifowany chaotycznie, a jego krawędzie cięły podle i przypadkowo. Nietrudno było zrozumieć dziwaczne poglądy Azadian na temat „natury ludzkiej” — takiego terminu używali, gdy musieli usprawiedliwić coś nieludzkiego i nienaturalnego — skoro sami byli otoczeni i wchłonięci przez Imperium Azad, samorodnego potwora, który wykazywał aż tak dziki instynkt samozachowawczy (Gurgeh nie potrafił znaleźć na to celniejszego określenia).
Imperium naprawdę chciało trwać, było jak zwierzę, jak masywne, mocne ciało, pozwalające w swym wnętrzu przetrwać tylko niektórym komórkom czy wirusom, a inne unicestwiało automatycznie i bez zastanowienia. Sam Hamin użył tej analogii, porównując rewolucjonistów do raka. Gurgeh twierdził, że pojedyncze komórki są pojedynczymi komórkami, natomiast zaopatrzony w świadomość zespół setek miliardów komórek — lub posiadające świadomość urządzenie stworzone z układów pikoobwodów — to coś nieporównywalnego. Hamin jednak nie akceptował tych argumentów. To Gurgeh — a nie on — nie dostrzegał istoty rzeczy.
Gurgeh spędzał również czas na spacerach po lesie lub na pływaniu w ciepłym, spokojnym morzu. Leniwy rytm życia domu Hamina wyznaczały posiłki: Gurgeh starannie się do nich przebierał, celebrował potrawy, zagadywał do starych znajomych i nowo przybyłych, gdyż goście cały czas przyjeżdżali i wyjeżdżali; potem odpoczywał, najedzony i oderwany od rzeczywistości, prowadził rozmowy, oglądał pokazy tańców — przeważnie erotycznych — a potem spontaniczny kabaret zmiennych seksualnych aliansów gości, tancerzy, służby i pracowników rezydencji. Gracza kuszono wielokrotnie, ale nigdy nie uległ. Azadiańskie kobiety coraz bardziej mu się podobały, nie tylko fizycznie, wykorzystywał jednak swe gruczoły w negatywny, nawet przewrotny sposób, by zachować cielesną trzeźwość pośród subtelnie manifestowanej orgii.
Kilka dość przyjemnych dni. Pierścienie go nie ukłuły, nikt do niego nie strzelał. Wraz z Flere-Imsaho wrócili bezpiecznie do modułu na dachu Grand Hotelu dwa dni przed planowanym wyjazdem Cesarskiej Floty na Echronedal. Woleliby polecieć modułem, który by znakomicie dał sobie radę z tą podróżą, lecz Służba Kontaktu zabroniła — nie chciano, by admiralicja zobaczyła, jak pojazd nie większy od łodzi ratunkowej potrafi przegonić tutejsze krążowniki; z drugiej strony Cesarstwo nie wydało zgody na to, by obca maszyna transportowana była wewnątrz cesarskiego statku. Gurgeh musiał więc odbyć wyprawę jak wszyscy.
— Wydaje ci się, że to ty masz kłopoty — powiedział gorzko Flere-Imsaho. — Będą nas cały czas obserwować. Na liniowcu w czasie drogi i potem, gdy dotrzemy do zamku. To oznacza, że całe dnie i noce, aż do końca rozgrywek, muszę tkwić w tym komicznym przebraniu. Dlaczego nie przegrałeś w pierwszej rundzie, jak tego oczekiwano? Moglibyśmy im powiedzieć, gdzie mają sobie wsadzić tę Planetę Ognia i bylibyśmy z powrotem na WPS-ie.
— Zamknij się, maszyno.
Okazało się, że nie musieli wracać do modułu; nie mieli nic do pakowania. Gurgeh stał w małym saloniku, bawiąc się orbitalową bransoletką na przegubie. Uświadomił sobie, że z radością oczekuje zawodów na Echronedal, bardziej niż poprzednich rozgrywek. Nie będzie poddany takiemu napięciu, nie musi się wystawiać na ocenę mediów i strasznej publiczności, mógłby współpracować z Imperium w tworzeniu przekonujących fałszywych informacji, a prawdopodobieństwo następnej opcji fizycznej będzie zredukowane niemal do zera. Czekała go dobra zabawa…
Flere-Imsaho rad był, że człowiek otrząsnął się z wrażenia, jakiego doznał, zajrzawszy za parawan, którym Imperium osłaniało swych gości. Wrócił do swego poprzedniego nastroju. Odprężył się podczas pobytu w posiadłości Hamina. Jednak maszyna dostrzegła w nim niewielką zmianę, coś co wymykało się opisowi, a jednak na pewno istniało.
Nie spotkali się z Shohobohaumem Za. Ambasador wyjechał na wycieczkę „na wieś”, choć nie wiadomo, gdzie to było. Przesyłał pozdrowienia i wiadomość w marain, że jeśli Gurgeh mógłby położyć rękę na jakimś świeżym grifie…
Przed wylotem Gurgeh zapytał moduł o dziewczynę, którą spotkał na wielkim balu przed paru miesiącami. Nie pamiętał jej imienia, ale jeśli moduł mógłby dostarczyć listę kobiet, które przeszły przez pierwszą rundę, rozpoznałby je. Moduł był skonfundowany i Flere-Imsaho kazał im obu porzucić tę sprawę.
Do drugiej rundy nie przeszła żadna kobieta.
Pequil odprowadził ich do portu wahadłowców. Ręka mu się już całkowicie wygoiła. Gurgeh i drona pożegnali moduł, który wzleciał potem na spotkanie z odległym „Czynnikiem Ograniczającym”. Pożegnali również Pequila, który ujął rękę Gurgeha obiema dłońmi. Wreszcie maszyna i człowiek wsiedli do wahadłowca.
Gurgeh obserwował oddalający się Groasnachek. Miasto przechyliło się, gdy został wciśnięty w fotel, cały widok kołysał się i drżał, gdy statek pomknął w mgliste niebo.
Stopniowo wszystkie wzory i kształty wyłoniły się, odsłonięte na chwilę, nim rosnąca odległość, wyziewy miasta, kurz i brud, i zmieniający się kąt wznoszenia wszystko zamazały.
Mimo kompozycyjnego nieporządku, miasto wyglądało przez chwilę spokojnie i regularnie. Odległość sprawiała, że znikał lokalny zamęt, a z pewnej wysokości, gdy wszystko szybko się przesuwało, Groasnachek wyglądał jak wielki, bezrozumny, rozpostarty organizm.
3. Machina ex Machina
Wszystko układało się na razie dość przeciętnie. Nasz gracz znowu miał szczęście. Chyba zauważyliście, że się zmienił. Ach, ci ludzie!
Zamierzam jednak być konsekwentny. Nie powiedziałem dotychczas, kim jestem, i teraz też nie powiem. Może później.
Może.
Czy tożsamość w ogóle jest ważna? Mam wątpliwości. Określają nas czyny, nie myśli. Liczą się jedynie interakcje (nie ma tu problemu wolnej woli, nie ma niezgodności z wiarą, że określają cię twoje czyny). Co to jest wolna wola? Szansa. Czynnik przypadkowy. Jeśli nie jest się całkowicie przewidywalnym, powoduje to tylko wolna wola. Irytują mnie ludzie, którzy tego nie rozumieją.
Nawet istota ludzka powinna być w stanie zrozumieć, że to oczywiste.
Ważny jest wynik, nie zaś to, jak go osiągnięto — chyba że sam proces dochodzenia do wyniku jest serią wyników. Jakie to ma znaczenie, czy umysł zrobiony jest z wielkich, ośmiornicowatych komórek zwierzęcych pracujących z szybkością dźwięku (w powietrzu!), czy też z połyskującej nanopiany reflektorów i uporządkowanych wzorów holograficznych, działających z prędkością światła? (Nie myślmy nawet o umyśle Umysłu). Każdy z nich jest maszyną, każdy jest organizmem, każdy wypełnia to samo zadanie.