Zwykła materia, przełączanie jednego rodzaju energii w inny.
Przełączniki. Pamięć. Czynnik przypadkowy — czyli szansa — zwany wyborem: po prostu wspólne mianowniki.
Powtarzam: jesteś tym, co zrobiłeś. Dynamiczny (mis)behawioryzm, to moje kredo.
Gurgeh? Jego przełączniki dziwnie funkcjonują. Rozumuje inaczej, działa nietypowo. Jest inną osobą. Widział najgorsze rzeczy, jakie to miasto-maszynka do mięsa może dostarczyć, potraktował to jako sprawę osobistą i zemścił się.
Teraz znów leci w przestrzeni, głowę ma nabitą regułami Azad, jego mózg przyjął wirujący, zmienny wzorzec tego uwodzicielskiego, pochłaniającego zbioru prawideł i możliwości, przystosowuje się do nich. A Gurgeh wieziony jest przez przestrzeń do najbardziej obskurancko symbolicznego sanktuarium — na Echronedal, miejscu stojącej fali ognia. Na Planetę Ognia.
Czy nasz bohater odniesie sukces? Czy może odnieść sukces? I co w zasadzie będzie zwycięstwem?
Jak wiele ten człowiek musi się jeszcze nauczyć? Co zrobi z tą wiedzą? I ważniejsze: co ta wiedza zrobi z nim.
Poczekamy, zobaczymy. Z czasem się to wyjaśni.
Teraz twoja kolej, mistrzu…
Echronedal była oddalona od Ea o dwadzieścia lat świetlnych. W połowie drogi Cesarska Flota opuściła rejon pyłów, uniemożliwiający obserwację głównej galaktyki z systemu Ea i teraz ta olbrzymia wieloramienna spirala rozciągała się na pół nieba niczym milion złapanych w wir klejnotów.
Gurgeh niecierpliwie oczekiwał spotkania z Planetą Ognia. Podróż zdawała się trwać wieki, statek był beznadziejnie zatłoczony. Większość czasu Gurgeh spędzał w swojej kabinie. Inni gracze, urzędnicy i dworscy notable patrzyli na niego z wyraźną niechęcią, więc nie kontaktował się z ludźmi. Wybrał się tylko kilkakrotnie promem na cesarski okręt flagowy, krążownik „Niezwyciężony”, na oficjalne przyjęcia.
Podróż przebiegła bez zakłóceń i po dwunastu dniach statek przybył nad Echronedal — planetę obiegającą żółtego karła w całkiem zwykłym systemie, planetę w zasadzie nadającą się do ludzkiej kolonizacji, jeśli pominąć jedną osobliwość.
Szybko obracające się planety dość często miały równikowe wybrzuszenia; wypukłość na Echronedal nie była zbyt wielka, lecz tworzyła nieprzerwaną wstęgę lądu, leżącego między obszarami zwrotników; pozostałą część globu przykrywały dwa wielkie oceany, zwieńczone na biegunach lodowymi czapami. Odkryto jednak, że po równikowej masie lądu w wiecznym cyklu przemieszcza się fala ognia. Unikalne odkrycie zarówno w historii Kultury, jak i Imperium.
Całkowity obieg równika zajmował pożarowi około pół roku standardowego — pożoga przetaczała się nad lądem, omiatała wybrzeża dwóch oceanów, nacierała niemal prostą linią, zlizywała roślinność, wybujałą na popiołach poprzedniej fali ognia. Cały ekosystem lądu przystosował się ewolucyjnie do tego odwiecznego cyklu. Niektóre rośliny mogły kiełkować tylko w ciepłych jeszcze popiołach, nasiona dostawały bodźca od mijającego żaru; inne rozwijały się tuż przed nadejściem ognia, wybuchały przyśpieszoną wegetacją, po czym dopadały je płomienie, a nasiona na prądach termicznych unosiły się do górnych warstw atmosfery, by znowu opaść już daleko w popioły. Zwierzęta lądowe albo stale się przemieszczały, utrzymując takie same tempo co fala ognia, albo opływały ogień w przybrzeżnym oceanie; inne zakopywały się w norach i jaskiniach lub stosując rozmaite mechanizmy, potrafiły przetrwać w jeziorach i rzekach.
Ptaki okrążały świat pierzastymi chmarami.
Przez jedenaście cykli ogień był zaledwie ciągłym pożarem buszu. Zmieniał się w dwunastym cyklu.
Żagiewnica była wysoką, smukłą rośliną, która po wykiełkowaniu błyskawicznie rosła. Wytwarzała opancerzoną podstawę i w ciągu dwustu dni, przed powrotem ognistej fali, strzelała dziesięć metrów w górę. Gdy nadchodził pożar, żagiewnica nie płonęła, lecz zamykała liściastą główkę, by przeczekać i potem dalej rosnąć na popiołach. Po jedenastu Wielkich Miesiącach, po jedenastu ognistych chrztach, żagiewnica wyrastała w wielkie, siedemdziesięciometrowe drzewo. Jej własny system chemiczny wywoływał najpierw porę tlenu, potem porę żaru.
W tym cyklu ogień nie pełgał — ruszał galopem. Przestawał być szerokim, łagodnym ćmieniem tuż przy gruncie; zmieniał się w piekło. Znikały jeziora, wysychały rzeki, skały kruszyły się w hutniczym żarze. Zwierzęta, które stworzyły własny sposób chowania się czy ucieczki przed ogniem podczas Wielkich Miesięcy musiały znaleźć inny sposób przeżycia: szybszy bieg, umożliwiający wyprzedzenie ściany ognia, wypływanie w ocean lub na małe wysepki z dala od brzegu, albo hibernacja w jaskiniach, w korytach głębokich rzek, w jeziorach czy fiordach. Również rośliny uruchamiały nowy mechanizm przetrwania: głębiej opuszczały korzenie, nasiona chowały w grubszych osłonach, a te, które miały się wznieść na prądach termicznych, przystosowywały do dłuższej podróży w wyższych warstwach atmosfery i do lądowania na spieczonym podłożu.
W Wielkim Miesiącu, który następował potem, planeta dławiła się dymem, sadzą i popiołami, balansowała na krawędzi katastrofy, gdyż słońce było przesłonięte i temperatura na powierzchni planety gwałtownie spadała. Ogień przygasał, ale sunął nadal; atmosfera się oczyszczała, zwierzęta zaczynały się rozmnażać, rośliny znowu wyrastały, młode żagiewnice kiełkowały w popiołach ze starych systemów korzeniowych.
Cesarskie zamki na Echronedal, ekstrawagancko spryskiwane i polewane, zbudowano tak, by przetrwały nawet najstraszniejszy żar i wyjące wichry dziwnej planety. W ciągu ostatnich trzystu lat standardowych w największej z fortec — w Zamku Klaff — odbywał się finał gry Azad, którego termin starano się w miarę możności wyznaczyć w porze żaru.
Flota Cesarska dotarła w pobliże Echronedal w środku pory tlenu. Statek flagowy został nad planetą, a eskortujące krążowniki rozproszyły się na obrzeżach systemu. Eskadra promów „Niezwyciężonego” przewiozła graczy, dworskich urzędników, gości i obserwatorów na powierzchnię, po czym statek pasażerski odleciał do pobliskiego układu. Promy opadły przez czystą atmosferę planety i lądowały na Zamku Klaff.
Forteca stała na skalnej ostrodze u stóp łagodnych, zwietrzałych wzniesień zamykających szeroką równinę, zwykle porośniętą aż po horyzont niskimi krzakami, spośród których wystawały cienkie wieże żagiewnic w różnych stadiach rozwoju, teraz jednak rośliny te były drzewami, kwitły, baldachim pomarszczonych liści falował nad równiną niczym ukorzeniona warstwa żółtych chmur; najwyższe pnie sięgały wyżej niż mury kurtynowe zamku.
Gdy nadejdzie Żar, omyje fortecę wściekłą falą. Zamek nie zajmował się ogniem dzięki dwukilometrowemu akweduktowi, prowadzącemu ze zbiornika na niskich wzgórzach. W fortecy znajdowały się olbrzymie cysterny, a złożony system spryskiwaczy zapewniał, że podczas ogniowej nawałnicy budowla była przesiąknięta wodą. Gdyby układ spryskiwaczy się zepsuł, mieszkańcy zamku mogli uciec do schronów głęboko w skałach pod zamkiem i tam przeczekać pożar. Dotychczas za każdym razem woda ratowała fortecę, która tkwiła jak oaza spieczonej żółci pośród rozszalałego ognia.
Cesarz, którym zostawał zwycięzcą finałowej gry, musiał zgodnie z tradycją przebywać w Klaff, gdy ogień mijał zamek, a gdy płomienie przygasły, wznieść się z fortecy przez ciemne tumany dymu w ciemność kosmosu i stąd do Cesarstwa. Nie zawsze wszystkie terminy współgrały idealnie i w poprzednich wiekach Cesarz wraz z dworem musieli przeczekać ogień w innym zamku, albo nawet zupełnie pomijać porę Żaru.
Tym razem jednak daty obliczono prawidłowo i wszystko zapowiadało, że Żar mający się zacząć zaledwie dwieście kilometrów od zamku, gdzie żagiewnice otaczające Klaff nagle wyrosły w olbrzymie drzewa, pojawi się na czas i zapewni koronacji odpowiednie tło.