— Rozumiem twoją argumentację, Gurgeh. — Hamin westchnął. Cały czas obserwował cesarza. — Tak, rozumiem twój punkt widzenia. Ale przecież się ledwo zakwalifikowałeś i to z najmniejszą możliwą przewagą. A Lo Tenyos Krowo jest bardzo, bardzo dobry. — Kiwnął głową. — Może dotarłeś wreszcie do swego poziomu, co? — Pomarszczona twarz zwróciła się ku Gurgehowi.
— Bardzo możliwe, rektorze.
Hamin zamyślony kiwał głową, odwrócił wzrok i patrzył na cesarza.
Następnego ranka Gurgeh nagrał symulowane ujęcia przy planszy: ustawiono na nowo figury z jego zakończonej rozgrywki i Gurgeh wykonał kilka wiarygodnych, choć niezbyt błyskotliwych posunięć oraz popełnił jeden wyraźny błąd. Innych zawodników odgrywali Hamin i paru starszych profesorów z Kolegium Candsev. Świetnie potrafili naśladować styl gry apeksów — przeciwników Gurgeha, co zrobiło na nim wielkie wrażenie.
Jak przepowiedziano, Gurgeh zajął czwarte miejsce. Nagrał wywiad dla Cesarskiej Agencji Informacyjnej. Wyraził żal, że odpadł z Mistrzostw, oraz wdzięczność, że miał okazję zagrać w Azad. To niezapomniane doświadczenie. Pozostanie na wieki wdzięczny ludowi azadiańskiemu. Jego szacunek dla geniuszu cesarza-regenta — od początku ogromny — wzrósł niepomiernie. Z przyjemnością obejrzy końcową fazę Mistrzostw. Życzy cesarzowi, Imperium, obywatelom i poddanym wszystkiego najlepszego w niewątpliwie świetlanej i pomyślnej przyszłości.
Dziennikarze i Hamin byli zadowoleni.
— Powinieneś zostać aktorem, Jernau Gurgeh — powiedział Hamin.
Gurgeh przypuszczał, że miał to być komplement.
Patrzył z góry na las żagiewnic. Niektóre drzewa wybujały na ponad sześćdziesiąt metrów. Drona mówił, że w okresie najszybszego wzrostu powiększały się o ćwierć metra dziennie, wysysając z ziemi tyle wody i materii, że gleba się zapadała, odsłaniały się górne warstwy korzeni, które miały spłonąć w czasie pory Żaru i potrzebowały całego Wielkiego Roku na odrośnięcie.
Zapadał zmierzch, krótki okres krótkiego dnia, gdy szybko rotująca planeta spuszczała za horyzont jasnego żółtego karła. Gurgeh oddychał głęboko. Nie czuł zapachu spalenizny. Powietrze wydawało się dość przejrzyste, na niebie świeciło kilka planet układu Echronedal. Jednak w atmosferze unosiło się tyle pyłu, że stale przesłaniał on większość gwiazd, a wielkie koło głównej galaktyki było rozmazane, niewyraźne; widziane przez mgiełkę gazowej otoczki planety, nie robiło tak zachwycającego wrażenia, jak oglądane z kosmosu nad planetą.
Gurgeh siedział w malutkim ogrodzie na szczycie fortecy, mógł więc spoglądać ponad wierzchołkami żagiewnic. Wzrok miał na wysokości owocni najwyższych drzew. Strąki wielkości skulonego dziecka wypełnił alkohol etylowy. Podczas pożogi niektóre z nich opadną, inne pozostaną na szczycie drzewa — wszystkie jednak spłoną.
Myśląc o tym, Gurgeh zadrżał. Jak twierdzono, pozostało mniej więcej siedemdziesiąt dni. Z nadejściem fali ognia osoba znajdująca się tam, gdzie on teraz siedział, zostałaby żywcem upieczona i nie pomogłyby spryskiwacze wodne. Samo promieniowanie cieplne upiekłoby człowieka żywcem. Ogródek zniknie, drewniana ławka zostanie wniesiona do środka, za gruby kamienny mur i przesłony z metalu i ognioodpornego szkła. Ogrody w głębiej położonych podwórcach przetrwają, choć trzeba je będzie odkopywać spod nawianych wiatrem popiołów. Ludzie znajdą schronienie w nawodnionym zamku, w głębokich schronach; będą bezpieczni, chyba że ktoś nierozsądny da się zaskoczyć na zewnątrz fortecy. Jak twierdzono, zdarzały się takie przypadki.
Nad drzewami zauważył lecącego ku niemu Flere-Imsaho. Maszynie pozwolono na samodzielne poruszanie się, jeśli tylko opowiadała się władzom, dokąd leci, i zgadzała się na wyposażenie jej w monitor położenia. Na Echronedal najprawdopodobniej nie było żadnych ważnych dla Imperium urządzeń wojskowych. Drona przyjął te warunki, choć nie był z nich zadowolony. Uważał jednak, że zamknięty w zamku zwariuje. Teraz wrócił ze swej pierwszej ekspedycji.
— Jernau Gurgeh.
— Cześć, drono. Obserwacja ptaków?
— Ryb latających. Postanowiłem zacząć od oceanów.
— Zamierzasz przyjrzeć się ogniowi?
— Jeszcze nie. Słyszałem, że następną partię rozgrywasz z Lo Tenyos Krowo.
— Za cztery dni. Mówią, że jest znakomity.
— Istotnie. To również jedna z osób, która wie wszystko o Kulturze. Gurgeh spojrzał wściekle na maszynę.
— Co takiego?
— Zawsze co najmniej ośmiu ludzi w Imperium wie, gdzie leży Kultura, jaki obszar zajmuje i jaki reprezentuje poziom techniki.
— Doprawdy — rzucił Gurgeh przez zęby.
— Przez ostatnich dwieście lat Cesarz, szef Wywiadu Floty i sześciu marszałków byli w ogólnych zarysach informowani o sile i zasięgu Kultury. Nie chcą, by inni zostali poinformowani. To ich wybór, nie nasz. Są przerażeni, co zrozumiałe.
— Drono — zaczął Gurgeh głośno — czy nie wydaje ci się, że mogę mieć dość tego, że cały czas traktuje się mnie jak dziecko? Dlaczego, do diaska, nie powiedziałeś mi o tym?
— Jernau, chcieliśmy ci tylko ułatwić zadanie. Po co wszystko komplikować, mówiąc, że paru ludzi ma o nas informacje, skoro było bardzo mało prawdopodobne, że zetkniesz się z nimi bliżej? Mówiąc otwarcie, nie zamierzaliśmy cię w ogóle o tym informować, ale dotarłeś do etapu, w którym jeden z nich będzie twoim przeciwnikiem. Ta wiedza nie była ci potrzebna. Naprawdę, usiłujemy ci pomóc. Postanowiłem ci o tym powiedzieć, bo Krowo mógłby rzucić podczas gry jakąś uwagę, która by cię zaskoczyła lub zdekoncentrowała.
— Szkoda, że nie troszczysz się o mój nastrój tak jak o moją koncentrację. — Gurgeh wstał i podszedł do balustrady przy końcu ogrodu.
— Przepraszam — odparł drona bez cienia skruchy. Gurgeh machnął ręką.
— Drobiazg. Jak sądzę, Tenyos jest w takim razie w Wywiadzie Floty, a nie w Biurze Wymiany Kulturalnej?
— Słusznie. Oficjalnie jego stanowisko nie istnieje, jednak wszyscy na dworze wiedzą, że najwyżej notowany gracz, który ma choć odrobinę przebiegłości, dostaje tę posadę.
— Od początku wydawało mi się, że Wymiana Kulturalna to dziwne zajęcie dla kogoś tak dobrego.
— Krowo jest w wywiadzie od trzech Wielkich Lat i niektórzy uważają, że gdyby rzeczywiście chciał, zostałby cesarzem. On jednak woli swe dotychczasowe miejsce. Będzie trudnym przeciwnikiem.
— Wszyscy mi to mówią — odparł Gurgeh. Zmarszczył czoło i spojrzał na gasnące światło na horyzoncie. — Co to takiego? Słyszałeś?
Znowu gdzieś daleko rozległ się ten dźwięk, przeciągłe żałobne zawodzenie, prawie zagłuszone przez cichy szelest koron żagiewnic. Słaby dźwięk rósł do cichego, lecz przejmującego crescendo, powoli zamierający w dali krzyk. Po raz drugi dzisiejszego wieczora Gurgeh zadrżał.
— Co to jest? — wyszeptał. Maszyna podleciała bliżej.
— Te odgłosy? — spytała.
— Tak!
Gurgeh słuchał słabych krzyków, niesionych łagodnym, ciepłym wiatrem, falujących w ciemności nad szeleszczącymi wierzchołkami olbrzymich żagiewnic.
— Zwierzęta — odparł Flere-Imsaho. Jego sylwetka widniała niewyraźnie na tle zachodniego nieba, oświetlonego ostatnimi promieniami. — To przeważnie trosze, wielkie drapieżniki. Sześcionożne. Pamiętasz, podczas balu widziałeś parę osobników z cesarskiej menażerii?
Gurgeh kiwnął głową. Zafascynowany nasłuchiwał dalekich krzyków zwierząt.
— Jak uciekają przed Żarem?
— Podczas poprzedniego Wielkiego Miesiąca trosze biegną naprzód, prawie do linii pożaru. Te, które słyszałeś, nie potrafią biec na tyle szybko, by uciec. Nie zdążą, nawet jeśli wystartowałyby już teraz. Zostały złapane i zamknięte, by można było zapolować na nie dla sportu. Dlatego skowyczą. Wiedzą, że nadchodzi pożoga i chciałyby uciec.