— Nie wiesz, czy pewnego dnia nie zmienię zdania — powiedziała Yay z uśmiechem. — Nie powinieneś się tym przejmować. To niemal zaszczyt.
— Że traktujesz mnie wyjątkowo?
— Uhm. — Popiła.
— Nie rozumiem cię.
— Dlatego, że ci odmawiam?
— Dlatego, że nie odmawiasz nikomu innemu.
— Nie tak konsekwentnie — potwierdziła, wpatrzona w kieliszek.
— Więc czemuż nie? — W końcu o to zapytał.
Yay wydęła wargi.
— Dlatego, że to dla ciebie tak ważne. — Podniosła na niego wzrok.
— Aha. — Głaskał się po brodzie. — Powinienem udawać obojętność. — Spojrzał prosto na nią. — No, wiesz, Yay.
— Odnoszę wrażenie, że chcesz… mnie wziąć, jak jakiegoś piona, jak jakiś obszar… posiąść. — Patrzyła zaintrygowana. — W tobie, Gurgeh, jest coś bardzo… nie wiem… pierwotnego. Nigdy nie zmieniałeś płci, prawda? — Zaprzeczył. — Ani nie spałeś z mężczyzną? — Również pokręcił głową. — Tak też myślałam — powiedziała Yay. — Jesteś dziwny, Gurgeh.
Dopiła drinka.
— Dlatego, że nie pociągają mnie mężczyźni?
— Tak, ty jesteś mężczyzną! — Zaśmiała się.
— Powinienem zatem pociągać sam siebie?
Yay przyglądała mu się przez chwilę, na jej ustach błąkał się słaby uśmieszek. Potem roześmiała się głośno.
— No, nie w sensie fizycznym. — Oddała mu pusty kieliszek. Gurgeh napełnił go ponownie. Dziewczyna wróciła do gości.
Gdy Gurgeh odchodził, dyskutowała o roli geologii w polityce edukacyjnej Kultury. Podszedł do Ren Myglan, młodej kobiety, którą miał nadzieję zaprosić tego wieczora.
Jeden z gości przywiódł ze sobą zwierzę — protorozumnego liczaka stygliańskiego. Stworzenie człapało po pokoju i coś sobie liczyło pod rybim nosem. Smukłe, trzynożne, jasno owłosione, sięgało ludziom do pasa. Nie miało wyraźnej głowy, jedynie wiele sugestywnych wypukłości. Liczyło obecnych — w pokoju były dwadzieścia trzy osoby. Potem policzyło meble, później skoncentrowało się na nogach. Podeszło do Gurgeha i Ren Myglan. Gurgeh spojrzał w dół — zwierzę przyglądało się jego stopom i robiło dziwne ruchy łapą na jego pantoflach. Szturchnął je palcem u nogi.
— Powiedzmy sześć — mamrotał liczak, odchodząc.
Gurgeh wrócił do rozmowy z kobietą.
Po kilku minutach przysunął się do niej bliżej, szeptał do ucha, parę razy przesunął ręką po jej plecach, po jedwabnej sukni.
— Powiedziałam, że pojadę ze wszystkimi — odparła cicho. Patrzyła w dół, przygryzała wargę; rękę założyła z tyłu, na krzyżu, gdzie ją głaskał.
— Jakiś nudny zespół i śpiewak produkujący się dla wszystkich? — kpił łagodnie. — Ren, zasługujesz na obsługę bardziej indywidualną.
Zaśmiała się cicho, odsuwając go łokciem.
W końcu opuściła pokój i już nie wróciła. Gurgeh podszedł do Yay, która gestykulując zamaszyście, wychwalała zalety życia na pływających magnetycznych wyspach; potem odnalazł w kącie Chamlisa, ostentacyjnie ignorującego trzynożne stworzenie, które wpatrywało się w niego i usiłowało się podrapać po jednej ze swych wypukłości, zachowując przy tym równowagę. Gurgeh odsunął stopą zwierzaka i przez chwilę rozmawiał z Chamlisem.
Wreszcie goście zaczęli wychodzić; zabierali ze sobą butelki, niektórzy rzucili się na tace ze słodyczami. Samolot syczał w ciemności.
Gurgeh, Yay i Chamlis skończyli partię kart. Zwyciężył Gurgeh.
— Muszę już iść. — Yay wstała i przeciągnęła się. — A ty Chamlisie?
— Ja również. Idę z tobą. Możemy pojechać tym samym samochodem.
Gurgeh odprowadził ich do windy. Yay zapięła płaszcz.
— Chcesz, bym porozmawiał ze Służbą Kontaktu? — spytał Chamlis Gurgeha.
Gurgeh nieobecnym wzrokiem patrzył w górę schodów prowadzących do głównego budynku. Spojrzał zaskoczony na dronę.
— A, tak. — Wzruszył ramionami. — Dobrze. Przekonajmy się, co potrafi zaproponować nasza elita. Niczym nie ryzykuję — zaśmiał się.
— Bardzo lubię widzieć cię szczęśliwego — powiedziała Yay i pocałowała go delikatnie. Weszła do windy, Chamlis za nią.
— Przekaż pozdrowienia Ren — powiedziała z uśmiechem i pomachała mu, gdy drzwi windy się zamykały.
Gurgeh patrzył przez chwilę na zamknięte drzwi, po czym pokręcił głową z uśmiechem. Wrócił do salonu, w którym krzątały się drony-sprzątacze. Wszystko wydawało się już na swoim miejscu. Gurgeh podszedł do planszy gry Rozmieszczenie ustawionej między ciemnymi kanapami i przesunął jedną z bierek do centrum wyjściowego sześciokąta. Spojrzał na kanapę, gdzie usiadła Yay po powrocie z biegu. Ciągle była tam wilgotna plama, ciemna na ciemnym tle. Z wahaniem położył na niej dłoń, powąchał palce i zaśmiał się do siebie. Wziął parasol i wyszedł na zewnątrz, by sprawdzić, jakie szkody wyrządził lądujący na trawniku samolot. Następnie wrócił do domu, w którym światła w przysadzistej głównej wieży świadczyły o tym, że Ren na niego czeka.
Winda zjechała dwieście metrów w dół, we wnętrzu góry, potem w litej skale pod spodem. Zwolniła i wykonała cykl w śluzie obrotowej, po czym łagodnie opadła przez metrową warstwę ultragęstego materiału bazowego i zatrzymała się pod Płytą Orbitalu w galerii tranzytowej. Stało tam kilka podziemnych aut, a na zewnętrznych ekranach widać było gorejące słońce, oświetlające spód Płyty. Yay i Chamlis weszli do auta, powiedzieli mu, dokąd chcą jechać. Sadowili się, a samochód wypiął się z zamocowań, odwrócił i przyśpieszył.
— Służba Kontaktu? — spytała Yay dronę. Podłoga auta zasłoniła słońce, na bocznych ekranach ostro zaświeciły gwiazdy. Samochód śmignął wśród baterii bardzo ważnych urządzeń o niejasnym jednak przeznaczeniu, jakie wisiały pod wszystkimi Płytami. — Czy rzeczywiście padła nazwa tego wielkiego dobroczynnego straszydła?
— Zasugerowałem, by Gurgeh skontaktował się ze Służbą Kontaktu — powiedział Chamlis. Podleciał do ekranu. Ekran się odłączył, nadal pokazując widok zewnętrzny, potem po ścianie sunął w górę, aż odsłonił decymetr przestrzeni w płaszczu pojazdu. Tam gdzie ekran udawał okno, teraz było prawdziwe okno, kawał przezroczystego kryształu, z idealną próżnią i pozostałą częścią wszechświata po drugiej stronie. Chamlis spojrzał na gwiazdy. — Doszedłem do wniosku, że Kontakt może mieć jakieś pomysły, czym by go zająć.
— Myślałam, że obawiasz się Służby Kontaktu.
— Tak, w zasadzie się obawiam, ale znam kilka Umysłów i nadal mam pewne znajomości… wierzę, że oni mi pomogą.
— Nie wiem — odparła Yay. — Wszystko to traktujemy niesamowicie poważnie. Wyjdzie z tego. Ma przyjaciół. Nic złego mu się nie stanie, gdy ma wokół siebie kumpli.
Auto zatrzymało się przy szybie windy obsługującej wioskę, w której mieszkał Chamlis Amalk-ney.
— Zobaczymy się w Tronze? — spytał.
— Nie, wieczorem mam konferencję środowiskową — rzekła Yay. — Poza tym na strzelaniu spotkałam pewnego młodego człowieka. Zorganizowałam to tak, żeby wpaść na niego wieczorem — wyjaśniła z uśmiechem.
— Rozumiem — powiedział Chamlis. — Uciekasz się do metod drapieżników? Miłego wpadania.
— Dziękuję — odparła pogodnie.
Życzyli sobie wzajemnie dobrej nocy. Chamlis wyszedł przez śluzę auta. Zabytkowa, porysowana obudowa drony rozjaśniła się nagle słonecznym blaskiem od spodu. Chamlis, nie czekając na windę, wszedł do szybu. Yay pokręciła głową, widząc tę nadzwyczajnie dojrzałą, geriatryczną sprawność. Auto odjechało.