Starożytną fortecę spowijał spokój, religijne, natchnione oczekiwanie. Nawet Gurgeh wyczuwał to jako dotykalną zmianę w otoczeniu. Chropawy świst aerokarów nadlatujących ku zamkowi nad przemoczonym pasem lasu przypomniał Gurgehowi o tym, że do północy wszyscy powinni znaleźć się w obrębie fortecy, wrócił więc powoli, chłonął atmosferę spokojnego oczekiwania jak coś cennego, co wkrótce może się skończyć i być może nigdy nie powróci.
A jednak nie czuł znużenia. Po pływaniu łaskotało go przyjemne zmęczenie, gdy więc wchodził schodami, nie zatrzymał się na poziomie swego apartamentu, lecz szedł wyżej, nawet gdy zadźwięczał róg, oznajmiając północ.
Znalazł się wysoko, pod przysadzistą basztą, za blankami kolistego, pogrążonego w ciemnościach, zroszonego ganku. Spojrzał na zachód, gdzie skraj nieba barwiła przyćmiona, rozmyta, czerwona poświata. Pożoga szalała daleko stąd, za horyzontem, iluminowała warstwę chmur zorzą sztucznego zachodu słońca. Gurgeh widział tę odległą purpurę, ale jednocześnie wyczuwał otulającą zamek kojącą, nocną ciszę. Natknął się na drzwi do baszty, wszedł na zwieńczony machikułami szczyt. Oparł się o mur i patrzył ku północy — tam rozpościerały się niskie wzgórza. Nasłuchiwał: poniżej w dole kapała woda z przeciekającego spryskiwacza; żagiewnice szeleściły cichutko, przygotowując się do własnej zagłady. Choć usilnie wypatrywał, w ciemności nie widział wzgórz, więc odwrócił się ku zachodowi z łagodnie zakrzywioną, ciemnoczerwoną krajką.
Wewnątrz zamkowych murów odezwał się róg, potem drugi i trzeci. Słychać było rozmaite odgłosy: krzyki i tupot nóg, jakby zamek znów ożywał. Co się dzieje? — pomyślał Gurgeh. Mocniej otulił się cienką kurtką, czując nagle wiejącą od wschodu, łagodną, rześką bryzę.
Nie opuścił go poprzedni smutek — przeciwnie, zapadł głębiej, stał się wprawdzie mniej widoczny, lecz bardziej pełny. Jaka to była piękna gra! Jaką mu sprawiła satysfakcję, jak się nią emocjonował… ale tylko dzięki temu, że chciał, by ustała, chciał doprowadzić do tego, by ta radość trwała jak najkrócej. Ciekawe, czy cesarz zdaje sobie sprawę z sytuacji; musi mieć przynajmniej jakieś podejrzenia, zastanawiał się Gurgeh, siadając na kamiennej ławce.
Nagle uświadomił sobie, że będzie mu brakowało Nicosara. W pewnym sensie bardziej się do niego zbliżył niż do jakiejkolwiek innej osoby. Ta gra oznaczała głęboką zażyłość, tak bogatą wymianę doświadczeń i wrażeń, że Gurgeh wątpił, iż jakiś inny związek jej dorówna.
Westchnął, wstał z ławki i podszedł do balustrady. Spojrzał w dół, na brukowaną ścieżkę u stóp baszty. Stali tam dwaj cesarscy gwardziści w przyćmionym świetle, padającym z otwartych drzwi. Skierowali w górę swe blade twarze i patrzyli na niego. Gurgeh nie był pewien, czy ma im pomachać. Jeden ze strażników podniósł rękę — w Gurgeha strzeliła wiązka jasnego światła, przesłonił więc oczy. Do baszty podeszła trzecia, mniejsza postać, której wcześniej nie zauważył, i weszła w otwarte, oświetlone drzwi. Latarka zgasła. Dwaj gwardziści stanęli na straży przy wejściu do wieży.
Wewnątrz baszty rozległ się odgłos kroków. Gurgeh usiadł znowu na ławeczce i czekał.
— Morat Gurgeh, dobry wieczór. — To był Nicosar. Na górną platformę wynurzyła się niska, lekko pochylona postać imperatora Azad.
— Wasza Wysokość…
— Usiądź, Gurgeh — powiedział cicho Nicosar i zajął miejsce na ławce. Jego twarz, na którą padało tylko słabe światło z klatki schodowej baszty, przypominała biały, niewyraźny księżyc. Gurgeh nie był pewien, czy Nicosar widzi go w ciemności. Księżycowe oblicze odwróciło się ku amarantowej smudze na horyzoncie. — Usiłowano dokonać zamachu na moje życie — oznajmił cicho cesarz.
— Zama… — Gurgeh przerwał, przerażony. — Czy wszystko w porządku, Wasza Wysokość?
Księżycowa twarz zwróciła się ku niemu.
— Nie zostałem ranny. — Apeks uniósł dłoń. — Proszę teraz bez „Waszej Wysokości”. Jesteśmy tu sami i nie naruszy pan protokołu. Chciałem osobiście panu wyjaśnić, dlaczego w zamku wprowadzono stan wyjątkowy. Teraz dowodzi tu Gwardia Cesarska. Nie przewiduję następnego zamachu, ale trzeba zachować ostrożność.
— Któż mógł to zrobić? Kto przygotował zamach?
Nicosar spojrzał na północ w kierunku niewidocznych wzgórz.
— Podejrzewamy, że sprawcy spróbują uciekać wiaduktem do zbiorników retencyjnych, więc posłaliśmy tam gwardzistów. — Powoli się odwrócił do Gurgeha i powiedział miękko: — Morat Gurgeh, wpakował mnie pan w ciekawą sytuację.
— Ja… — Gurgeh westchnął, spuścił oczy. — Tak. — Spojrzał w owal białej twarzy. — Jest mi bardzo przykro. To znaczy… to prawie koniec. — Słyszał swój opadający głos, nie mógł patrzeć w twarz Nicosara.
— No, zobaczymy — odparł spokojnie cesarz. — Rano mogę mieć dla pana niespodziankę.
Gurgeh był zaskoczony. Z bladej twarzy cesarza nic nie dało się wyczytać. Czy Nicosar mówił poważnie? Z pewnością wiedział, że jego sytuacja jest beznadziejna. Czyżby cesarz zobaczył coś, czego jego przeciwnik nie dostrzegł? Gurgeh od razu zaczął się niepokoić. Może jestem zbyt pewny? — myślał. Nikt inny, nawet statek, niczego nie zauważył. Chciał znów ujrzeć przed sobą planszę, ale przecież w pamięci miał jej obraz i choć był on niedoskonały, znakomicie pokazywał, jak przedstawiają się szansę obu zawodników. Porażka Nicosara, choć jeszcze niewidoczna, wynikała logicznie z sytuacji na planszy. Gurgeh był pewien, że cesarz nie ma wyjścia. Gra jest skończona.
— Powiedz mi coś, Morat. — Blade oblicze znów zwróciło się na Gurgeha. — Jak długo uczyłeś się tej gry?
— Powiedzieliśmy wam prawdę. Dwa lata. Dość intensywnie, ale…
— Nie kłam, Gurgeh, nie ma sensu.
— Nicosarze, mówię prawdę.
Cesarz powoli pokręcił głową.
— Jak uważasz. — Milczał przez chwilę. — Musisz być bardzo dumny z tej swojej Kultury.
Ostatnie słowo wymówił z niesmakiem, który można by uznać za komiczny, gdyby nie był najwyraźniej szczery.
— Dumny? Nie wiem. Nie stworzyłem jej. Tak się złożyło, że się w niej urodziłem.
— Nie udawaj naiwnego, Gurgeh, wiesz, co mam na myśli. Chodzi o dumę, że należysz do Kultury, że reprezentujesz jej obywateli. Chyba mi nie powiesz, że tego nie odczuwasz?
— Może trochę… ale nie jestem tutaj w roli jej przedstawiciela. Niczego nie reprezentuję, jedynie samego siebie. Mam rozegrać mecz. To wszystko.
— To wszystko — powtórzył spokojnie Nicosar. — Musimy przyznać, że dobrze zagrałeś.
Gurgeh żałował, że nie widzi teraz twarzy apeksa. Czyżby słyszał drżenie w jego głosie?
— Dziękuję. Jednak połowa zasługi jest po pańskiej stronie. Nawet więcej niż połowa, ponieważ pan ustawił…
— Nie potrzebuję twoich pochwał! — Nicosar smagnął go dłonią po twarzy. Ciężkie pierścienie przeorały policzki i wargi Gurgeha.
Gurgeh cofnął się w szoku. Nicosar poderwał się na nogi, stanął przy blankach, palce jak szpony zakrzywił na wycięciu w ciemnym kamieniu. Gurgeh dotknął krwawiącej twarzy. Ręce mu drżały.
— Czuję do ciebie obrzydzenie, Morat Gurgeh. — Nicosar przemawiał w stronę czerwonej poświaty na zachodzie. — Twoja ślepa, płaska moralność nie może przecież wyjaśnić twoich sukcesów w mistrzostwach. Traktujesz tę bojową grę jak sprośny taniec. Tu trzeba się zmagać, walczyć, a ty usiłujesz ją uwieść. Zbrukałeś grę. Nasz święty akt wyznania zamieniłeś na obrzydliwą pornografię… splamiłeś go, ty… ty samcze.
Gurgeh wycierał krew z warg. Kręciło mu się w głowie.