— To… to pański punkt widzenia, Nicosarze. — Przełknął nieco gęstej, słonawej krwi. — Uważam, że nie jest pan sprawiedliwy w…
— Sprawiedliwy! — krzyknął cesarz, podchodząc do Gurgeha i zasłaniając mu widok dalekiej pożogi. — A cóż to sprawiedliwość? Czy życie jest sprawiedliwe? — Chwycił Gurgeha za włosy i zaczął nim targać. — Jest? Odpowiadaj! Jest?
Gurgeh pozwalał, by apeks nim trząsł. Po chwili cesarz puścił włosy i uniósł dłoń w powietrzu takim gestem, jakby przed momentem trzymał jakiś brudny przedmiot. Gurgeh odchrząknął.
— Nie, życie nie jest sprawiedliwe. Nie samo z siebie. Apeks rozdrażniony uczepił się kamiennych blanek.
— Ale akurat to można próbować zmienić — ciągnął Gurgeh. — Można postawić sobie taki cel. Można zdecydować, czy chce się go tak postawić. My chcieliśmy. Przykro mi, że z tego powodu uważa nas pan za odrażających.
— „Odrażający” zupełnie nie oddaje tego, co czuję dla tej waszej bezcennej Kultury. Nie wiem nawet, czy znalazłbym odpowiednie słowa, by opisać swoje uczucia do tej waszej… Kultury. Nie wiecie, co to chwała, duma, poważanie. Macie siłę. Widziałem to. Wiem, co potraficie zrobić, ale mimo to jesteście bezsilni. Zawsze będziecie bezsilni. Potulni, żałośni, przerażeni, zastraszeni. Tacy niedługo przetrwają, choćby mieli wokół siebie najstraszniejsze, wzbudzające przerażenie maszyny. W końcu Kultura upadnie. Nie zbawi was ta cała błyszcząca maszyneria. Przetrwa silniejszy. Tego nas uczy życie, Gurgeh, i to pokazuje nam gra. Walczyć o dominację, rywalizować, by dowieść swej wartości. To nie są puste frazesy — to sama prawda!
Gurgeh obserwował jego blade dłonie, ściskające ciemny kamień. Co mógł odpowiedzieć temu apeksowi? Czy mieli się spierać na tematy metafizyczne, właśnie w tym miejscu, teraz, używając niedoskonałego narzędzia w postaci języka? Przecież spędzili ostatnie dziesięć dni, tworząc najdoskonalsze odwzorowanie swych konkurujących systemów filozoficznych. Tak znakomitego obrazu nie potrafiliby prawdopodobnie wyrazić w innej formie.
Co miał powiedzieć? Że inteligencja może prześcignąć i udoskonalić ślepe siły ewolucji, faworyzujące mutacje, walkę i śmierć? Że świadoma współpraca jest efektywniejsza od dzikiej konkurencji? Że Azad może stać się czymś znacznie większym od zwykłej bitwy, jeśli wykorzystać go jako środek wyrazu, komunikacji, formułowania… Ale przecież już to zrobił, już to wszystko powiedział i to znacznie wyraźniej, niż mógłby powiedzieć w tej chwili.
— Nie wygrałeś, Gurgeh. — Głos Nicosara brzmiał szorstko, przypominał krakanie. — Twoja rasa nigdy nie zwycięży. — Odwrócił się i spojrzał na Gurgeha. — Ty nędzny, żałosny samcze. Grasz, ale nic z tego nie rozumiesz, prawda?
Gurgeh usłyszał w głosie apeksa autentyczne współczucie.
— Podejrzewam, że już pan zdecydował, że nic nie rozumiem — stwierdził Gurgeh.
Nicosar zaśmiał się i zwrócił na zachód, gdzie poświata wędrującej w poprzek całego kontynentu fali ognia nadal znajdowała się za horyzontem. Cesarski śmiech zakończył się kaszlem. Apeks machnął ręką.
— Ludzie twojego pokroju nigdy nie zrozumieją. Można was tylko wykorzystywać. — Pokręcił głową. — Wracaj do swojego pokoju, Morat. Zobaczymy się rano. — Blada twarz patrzyła na chmury na horyzoncie, oświetlone od spodu czerwoną zorzą. — Do tego czasu ogień powinien tu dotrzeć.
Gurgeh czekał przez chwilę. Czuł się tak, jakby go odprawiono, zapomniano o nim i jakby ostatnie słowa Nicosara wcale nie do niego były skierowane.
Wstał i zszedł po słabo oświetlonych schodach. U stóp baszty stali bez ruchu dwaj gwardziści. Gurgeh spojrzał w górę: za blankami blada twarz Nicosara wpatrywała się w nadchodzącą pożogę, białe dłonie kurczowo zaciskały się na balustradzie. Przez kilka sekund Gurgeh obserwował cesarza, potem poszedł na lewo, przez korytarze i sale, po których krążyli gwardziści, którzy nakazywali wszystkim powrót do własnych pokojów, zamykali drzwi, sprawdzali klatki schodowe i windy, zapalali wszystkie lampy; cichy zamek jaśniał teraz w nocy jak wielki kamienny statek na ciemnozłotym morzu.
Gdy Gurgeh dotarł do swego pokoju, maszyna Flere-Imsaho przerzucała kanały. Zapytała Gurgeha o to zamieszanie w zamku, więc jej wyjaśnił.
— Sytuacja nie może wyglądać aż tak groźnie — skomentował drona, kiwając się na boki — odpowiednik wzruszenia ramionami. — Nie grają muzyki wojskowej. Choć zablokowali nadawanie informacji. Co się stało z twoją twarzą?
— Przewróciłem się.
— Hmmm.
— Czy możemy nawiązać łączność ze statkiem?
— Oczywiście.
— Powiedz mu, żeby tu pośpieszył. Może będzie nam potrzebny.
— Ho, ho, stajesz się ostrożny. W porządku.
Gurgeh poszedł do łóżka, ale nie zasnął; nasłuchiwał wzbierającego wycia wiatru.
Na szczycie wysokiej baszty apeks przez kilka godzin obserwował horyzont, przykuty do kamienia jak biała rzeźba lub jak małe drzewo, które wykiełkowało z zabłąkanego nasienia. Wschodni rześki wiatr targał ciemnymi szatami zastygłej postaci, wył wokół ciemnego, iluminowanego zamku i przedzierał się przez korony rozkołysanych żagiewnic, szumiących jak morze.
Wstawał świt. Najpierw rozjaśnił chmury, potem musnął złotem skraj wschodniego horyzontu. Równocześnie w litej czerni zachodu, gdzie skraj lądu jarzył się czerwienią, pojawił się nagle błysk, pomarańczowożółty płomień, zamigotał niepewnie i zniknął, po czym powrócił jaśniejszy i zaczął się rozprzestrzeniać.
Postać na szczycie baszty przestała patrzeć na rozszerzające się rozdarcie w czerwonoczarnym niebie, rzuciła szybkie spojrzenie za siebie, na wschód i zawahała się przez chwilę, jakby uwięziły ją rywalizujące fale światła, napływające z przeciwnych stron jaśniejącej przestrzeni.
Do pokoju podeszli dwaj gwardziści. Otworzyli kluczem drzwi i powiedzieli, że Gurgeh i maszyna proszeni są do sali gry. Gurgeh miał na sobie przepisowy strój do Azadu. Gwardziści oznajmili, że na porannym meczu cesarz z przyjemnością widziałby go w stroju nieformalnym. Gurgeh spojrzał na Flere-Imsaho i poszedł się przebrać. Włożył świeżą koszulę, spodnie i lekką kurtkę, którą miał na sobie wieczorem.
— A więc w końcu pozwolą mi obserwować grę. Co za uczta duchowa! — mówił Flere-Imsaho, gdy szli do sali.
Gurgeh się nie odzywał. Gwardziści prowadzili grupy ludzi z rozmaitych części zamku. Na zewnątrz, za zamkniętymi okiennicami wył wiatr.
Gurgeh nie miał ochoty na śniadanie. Tego ranka statek nawiązał łączność i złożył mu gratulacje. W końcu więc dostrzegł. W gruncie rzeczy statek uważał, że dla Nicosara istnieje wyjście, prowadzące jednak tylko do remisu. I żaden ludzki umysł nie potrafiłby przeprowadzić wymaganej w tym celu rozgrywki.
Statek wznowił swój tryb utrzymywania wysokiej szybkości, gotów przybyć w każdej chwili, gdyby tylko zaczęło dziać się coś złego. Obserwował sytuację przez oczy Flere-Imsaho.
Gdy doszli do Planszy Przemiany, zastali tam już Nicosara. Miał na sobie mundur głównodowodzącego Gwardii Cesarskiej — ubiór subtelnie groźny, surowy, z ceremonialnym mieczem do kompletu. Gurgeh w swojej starej kurtce czuł się jak osoba zaniedbana. Sala była wypełniona. Ludzie pod eskortą wszechobecnych gwardzistów nadal zajmowali rzędy krzeseł. Nicosar zignorował Gurgeha; rozmawiał z oficerem Gwardii.
— Haminie!
Gurgeh podszedł do apeksa, siedzącego w pierwszym rzędzie między dwoma krzepkimi gwardzistami. Małe, wykrzywione ciało starca skręcone było rozpaczliwie, twarz miał żółtą, pomarszczoną i ściągniętą. Jeden z gwardzistów wyciągnął rękę, nie dopuszczając Gurgeha bliżej. Gurgeh zatrzymał się więc przed ławką, kucnął i spojrzał rektorowi w twarz.