— Haminie, słyszysz mnie?
Miał przez chwilę absurdalne wrażenie, że stary rektor nie żyje, ale niespodziewanie powieki zatrzepotały i otworzyło się jedno małe oko żółtoczerwone, oblepione krzepnącą, przezroczystą wydzieliną. Wysuszona głowa nieco się poruszyła.
— Gurgeh…
Powieka opadła, głowa skinęła. Gurgeh poczuł na ręce czyjąś dłoń — odprowadzono go do krzesła przy planszy.
Okna na taras były zamknięte. Szyby grzechotały w metalowych ramach. Nie opuszczono jednak okiennic przeciwogniowych. Na zewnątrz, pod ołowianym niebem, kiwały się żagiewnice poruszane wiatrem, którego huk stanowił tło dla cichych rozmów i hałasu zajmujących miejsca widzów.
— Powinni chyba opuścić okiennice? — spytał Gurgeh dronę. Siedział na swym stołku przy planszy, a Flere-Imsaho unosił się za nim z tyłu, brzęcząc i potrzaskując. Sędzia zawodów i jego pomocnicy sprawdzali pozycje figur.
— Tak, ogień jest mniej niż dwie godziny stąd — stwierdził Flere-Imsaho. — Jeśli muszą, mogą opuścić okiennice w ostatnich minutach, ale zwykle nie zwlekają aż tak długo. Byłbym bardzo ostrożny, Gurgeh. Formalnie, na tym etapie cesarz nie ma prawa zażądać opcji fizycznej, ale tu się coś święci, czuję to.
Gurgeh chciał zrobić ironiczną uwagę na temat dronich zmysłów, ale wnętrzności mu się buntowały i sam miał wrażenie, że nie wszystko jest w porządku. Popatrzył na ławkę, gdzie siedział Hamin. Zasuszony apeks nie poruszał się. Oczy miał cały czas zamknięte.
— Jest coś jeszcze — oznajmił Flere-Imsaho.
— Co takiego?
— Zamontowali tu dodatkową aparaturę. Na suficie.
Gurgeh spojrzał dyskretnie w górę. Plątanina urządzeń zakłócających i ekranujących wyglądała jak zwykle, choć prawdę mówiąc, Gurgeh nigdy jej się przedtem szczegółowo nie przyglądał.
— Jaką aparaturę? — spytał.
— Niepokojąco nieprzejrzysta dla moich zmysłów, co nie powinno mieć miejsca. A tamten pułkownik Gwardii ma zdalny mikrofon z łączem optycznym.
— Ten, który rozmawia z Nicosarem?
— Tak. To chyba wbrew regułom?
— Tak sądzę.
— Chciałbyś to omówić z arbitrem?
Arbiter stał przy planszy między dwoma potężnymi gwardzistami. Minę miał ponurą i przerażoną. Spojrzał na Gurgeha, ale jego wzrok zdawał się patrzyć przez niego.
— Mam wrażenie, że to nic nie da — szepnął Gurgeh.
— Ja też tak uważam. Czy chcesz, żebym zawołał statek?
— Zdąży przed Pożogą? Tuż przed.
Gurgeh nie namyślał się długo.
— Wezwij — powiedział.
— Sygnał przekazany. Czy pamiętasz instrukcje dotyczącą implantu?
— Co do jednej.
— Wspaniale — odparł Flere-Imsaho kwaśno. — Przemieszczenie przy wysokiej szybkości z nieprzyjaznego środowiska, w pobliżu jakiegoś efektora nie wiadomo skąd. Dokładnie tego mi było trzeba.
Sala wypełniła się, zamknięto drzwi. Arbiter spojrzał z niesmakiem na stojącego obok Nicosara pułkownika Gwardii. Oficer ledwo dostrzegalnie skinął głową. Sędzia ogłosił wznowienie meczu.
Nicosar wykonał kilka niezbornych posunięć. Gurgeh nie mógł zrozumieć, do czego cesarz zmierza. Coś usiłował zrobić, ale co? Nie miało to na celu osiągnięcia zwycięstwa. Gurgeh próbował spotkać się z nim oczami, ale Nicosar unikał jego wzroku. Gurgeh potarł swe rozcięte wargi i policzek. Jestem niewidzialny, pomyślał.
Żagiewnice kołysały się i trzęsły na wietrze; smagane nawałnicą, drżące, szeroko rozpostarte, spłatane korony drzew tworzyły jeden ciemnożółty baldachim, wzniesiony ponad murami zamku. Ludzie w sali wiercili się niespokojnie, rozmawiali, spoglądali na nie zabezpieczone jeszcze okna. W drzwiach sali stali gwardziści z przygotowaną bronią.
Nicosar umieścił karty żywiołów na wybranych pozycjach. Gurgeh nadal nie rozumiał, o co mu chodzi. Huk nawałnicy, który docierał zza drżących szyb, niemal zagłuszał hałas w sali. Powietrze przesycone było lotnymi olejkami żagiewnic i nawet strzępki zeschłych liści dostały się jakoś do środka i wirowały na prądach powietrznych wielkiej sali.
Wysoko na niebie, granitowociemne chmury rozświetliła ogniście pomarańczowa zorza. Gurgeh zaczynał się pocić. Wędrował po planszy, wykonywał własne ruchy, próbując wywabić cesarza z jego pozycji. Na galerii widzów ktoś krzyknął, ale natychmiast został uciszony. W drzwiach i wokół planszy czuwali milczący gwardziści. Pułkownik, z którym przedtem rozmawiał Nicosar, stał w pobliżu cesarza. Gdy ten podszedł do swego stołka, na policzkach oficera zabłysły łzy — tak się przynajmniej zdawało Gurgehowi.
Nicosar podniósł się ze swego siedzenia, wziął karty czterech żywiołów i przeszedł do centrum wymodelowanego terenu.
Gurgeh chciał coś zrobić, krzyknąć, uskoczyć, ale był jak przykuty, sparaliżowany. Gwardziści stali w pogotowiu; ręce cesarza drżały. Wichura miotała żagiewnicami jak świadomie zawzięta istota. Pomarańczowa dzida pomknęła złowieszczo nad wierzchołkami drzew, zakręciła przy ścianie ciemności i powoli spadła, znikając z pola widzenia.
— O żeż ty w mordę! — szepnął Flere-Imsaho. — To pięć minut stąd.
— Co? — Gurgeh spojrzał na maszynę.
— Pięć minut — powtórzył drona, wydając realistyczny odgłos przełykania. — Powinno być za godzinę. On nie zdąży tu dotrzeć tak szybko. Wywołali nową, sztuczną falę ognia.
Gurgeh zamknął powieki. Pod suchym jak pergamin językiem czuł maleńkie zgrubienie.
— A statek? — spytał, otwierając oczy. Przez parę sekund drona milczał.
— …nie ma szans — odparł głosem obojętnym, zrezygnowanym.
Nicosar pochylił się, położył kartę ognia na symbolu wody, umieszczonym już wcześniej w fałdzie wzniesionego krajobrazu. Pułkownik Gwardii odwrócił nieznacznie głowę na bok i poruszał wargami, jakby zdmuchiwał pyłek z wysokiego kołnierza swego munduru.
Cesarz wstał, rozejrzał się dokoła, nasłuchiwał, ale docierało do niego tylko zawodzenie wiatru.
— Odebrałem właśnie poddźwiękowy sygnał — powiedział Flere-Imsaho. — Eksplozja kilometr stąd, na północy. Wiadukt.
Gurgeh bezradnie obserwował Nicosara, który powoli szedł do drugiego miejsca na planszy i położył tam kartę: ogień na powietrze. Pułkownik znów coś powiedział do mikrofonu, przymocowanego na ramieniu. Zamek się zakołysał, salę przebiegła fala wstrząsów.
Figury na planszy gwałtownie zadrżały, Ludzie wstali, krzyczeli. Szyby pękły, szklane odłamki posypały się na kamienie, do sali wdarło się wycie płomiennej zawieruchy i grad trzepoczących liści. Nad koronami drzew wyrosły języki ognia, wypełniając pożogą czarny horyzont.
Następna karta ognia — legła na ziemi. Gurgeh miał wrażenie, że zamek usuwa mu się spod stóp. Wiatr wpadający przez okna szalał na planszy jak niepowstrzymana inwazja, przewracał lżejsze figury, targał szatami arbitra i jego asystentów. Ludzie w tłoku opuszczali galerie, wpadali na siebie, by dotrzeć do wyjścia, ale tam stali gwardziści z przygotowaną bronią.
Niebo wypełniło się ogniem.
Nicosar spojrzał na Gurgeha, kładąc ostatnią kartę ognia na żywioł — ducha: życie.
— Robi się coraz gorzej i… grrriii! — Głos Flere-Imsaho załamał się, przechodząc w skrzeczenie. Gurgeh odwrócił się i zobaczył w powietrzu drżącą pękatą maszynę, otoczoną jasną aurą zielonego ognia.
Gwardziści zaczęli strzelać. Drzwi sali otworzyły się i tłum runął na zewnątrz, ale strażnicy z sali byli nagle na całej planszy; strzelali w kierunku galerii i ławek, celowali z laserów do uciekających widzów; na ziemię, szamocząc się, padali z krzykiem apeksowie, samice i samce; światło migotało, detonacje rozrywały powietrze.