— Grrraaak! — wrzasnął Flere-Imsaho. Jego obudowa jarzyła się czerwono i zaczynała dymić. Gurgeh patrzył na to porażony. W środku planszy, otoczony gwardzistami, stał Nicosar i uśmiechał się do Gurgeha.
Ogień szalał nad żagiewnicami. Ostatni ranni widzowie pokuśtykali na zewnątrz i sala opustoszała. Flere-Imsaho wisiał w powietrzu; świecił pomarańczowo, żółto, w końcu biało. Wzlatywał; na planszę kapały krople stopionego tworzywa; nagle wokół maszyny pojawiły się płomienie i dym. Drona gwałtownie przyśpieszył, jakby przez całą salę ciągnęła go olbrzymia, niewidzialna ręka. Uderzył w przeciwległą ścianę i eksplodował z oślepiającym błyskiem i podmuchem, który omal nie zwalił Gurgeha ze stołka.
Gwardziści otaczający cesarza opuścili planszę, weszli na galerie i między rzędy widowni, dobijając rannych. Gurgeha zignorowali. Odgłosy strzałów przez otwarte drzwi przenikały do przyległych pomieszczeń i korytarzy, gdzie martwi leżeli w swych barwnych ubraniach, niczym jakiś odrażający dywan.
Nicosar kroczył powoli ku Gurgehowi. Odsuwał nogą porozrzucane figury Azad, postawił stopę na małym wydłużonym stawie ognia, powstałego po stopionych szczątkach, które wcześniej ciągnął za sobą Flere-Imsaho. Bez wysiłku, od niechcenia wyciągnął miecz.
Gurgeh zacisnął palce na stołku. Na zewnątrz zamku szalało piekło. W sali wirowały liście jak suchy, niekończący się deszcz. Nicosar przystanął przed Gurgehem. Uśmiechał się.
— Jesteś zaskoczony!? — zawołał, przekrzykując wichurę.
Gurgeh ledwo mógł wydobyć słowa.
— Co zrobiłeś? Po co? — wychrypiał. Nicosar wzruszył ramionami.
— Żeby gra była prawdziwa, Gurgeh. — Rozejrzał się po sali, lustrował pobojowisko. Byli teraz sami. Gwardziści rozproszyli się po zamku. Mordowali.
Trupy leżały wszędzie, rozrzucone na podłodze, na galeriach, przewieszone przez ławki, skulone w kątach, rozkrzyżowane na posadzce. Na ich odzieży widać było ciemne, wypalone laserem dziury. Dym wznosił się z połupanych desek, z tlących się ubrań. Salę wypełnił słodkawy, mdły zapach spalonego ciała.
Cesarz ważył w osłoniętej rękawicą dłoni ciężki, obosieczny miecz. Uśmiechał się smutno. Gurgeha bolały wnętrzności, ręce mu drżały, w ustach miał dziwny metaliczny smak. Początkowo myślał, że to wynurza się implant, z jakiegoś powodu wydostaje się na powierzchnię, potem jednak po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, że strach rzeczywiście ma smak.
Nicosar niesłyszalnie zaczerpnął powietrza, wyprostował się przed Gurgehem, tak że przesłaniał mu cały widok, i powoli skierował na niego miecz.
Drono! — pomyślał Gurgeh. Na odległej ścianie widniała jeno plama z sadzy.
Statek! Jednak implant pod językiem leżał sobie spokojnie, „Czynnik Ograniczający” był nadal kilka lat świetlnych stąd.
Czubek miecza znalazł się kilka centymetrów przed brzuchem Gurgeha, wznosił się do góry, powoli mijał klatkę piersiową, zmierzał ku szyi. Nicosar otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale potrząsnął tylko głową, poirytowany, i wykonał wypad do przodu.
Gurgeh kopnął go obiema stopami w brzuch. Cesarz zgiął się w pół; Gurgeh spadł do tyłu ze stołka. Miecz świsnął mu nad głową.
Stołek runął na podłogę. Gurgeh przetoczył się i zerwał na nogi. Nicosar ciągle był skulony, lecz nadal trzymał miecz. Zatoczył się w kierunku Gurgeha, zadając ciosy, jakby po drodze walczył z niewidzialnymi wrogami. Gurgeh ruszył biegiem: najpierw w bok, potem przez planszę w kierunku drzwi. Z tyłu, za oknami szalejący nad żagiewnicami ogień przesłonił czarne chmury dymu. Żar działał jak fizyczny ucisk na skórę i oczy. Gurgeh trafił stopą na przewróconą przez wiatr figurę, poślizgnął się i upadł. Nicosar, potykając się, szedł ku niemu.
Urządzenia ekranujące zawyły i zabuczały. Wypłynął z nich dym. Wokół wiszącej maszynerii niebieskie błyski urządziły sobie szaleńczy taniec.
Nicosar tego nie widział. Zadał cios, ale Gurgeh odczołgał się na bok. Miecz utkwił w planszy, kilka centymetrów od jego głowy. Gurgeh wstał i przeskoczył nad azadowym wzgórzem. Cesarz podążał za nim, rwąc i tratując planszę.
Urządzenie ekranujące eksplodowało, w deszczu iskier spadło z sufitu na planszę i rozbiło się w wielobarwnym krajobrazie kilka metrów od Gurgeha, który musiał przystanąć i odwrócić się. Przed nim był Nicosar.
W powietrzu śmignęło coś białego.
Cesarz wzniósł miecz ponad głowę.
Klinga trzasnęła, odcięta przez migotliwe żółto-zielone pole. Nicosar poczuł, że miecz jest lżejszy, i spojrzał z niedowierzaniem w górę. Ostrze kiwało się bezużytecznie, zwisając z małego białego dysku, którym był Flere-Imsaho.
— Ha, ha, ha — dudnił drona, przekrzykując wyjący wiatr. Nicosar rzucił w Gurgeha rękojeścią — zielono-żółte pole pochwyciło ją i cisnęło w cesarza. Ten zrobił unik. Ruszył przez planszę w dymie i zamieci wirujących liści. Żagiewnice łamały się, spomiędzy pni wybuchały białożółte płomienie, fala ognia napierała na zamek.
— Gurgeh! — krzyknął Flere-Imsaho, podlatując nagle tuż do jego twarzy. — Kucaj i skul się. Już!
Gurgeh zrobił to, co mu polecono: opuścił się w kucki, ramionami oplótł łydki. Drona podpłynął nad niego i Gurgeh zobaczył wokół siebie mgiełkę pola.
Ściana żagiewnic waliła się w szponach płomieni. Gurgeh miał wrażenie, że żar marszczy mu skórę na czaszce.
Na tle ognia zobaczył sylwetkę Nicosara, który w dłoni trzymał pistolet laserowy, jaki nosili gwardziści. Stał blisko, w świetle okna, broń ujął w obie ręce i wycelował starannie w Gurgeha. Gracz patrzył w wylot grubej na palec lufy; przeniósł wzrok na twarz apeksa, gdy ten nacisnął spust.
A potem patrzył na samego siebie.
Obserwował własną zniekształconą twarz na tyle długo, by się przekonać, że Jernau Morat Gurgeh w chwili, która mogłaby być momentem jego śmierci, miał minę zdziwioną i dość głupią… potem pole lustrzane zniknęło i znów patrzył na Nicosara.
Apeks stał w tym samym miejscu co poprzednio. Lekko się chwiał. Jednak coś się zmieniło. Coś oczywistego, choć Gurgeh nie rozumiał, na czym ta zmiana polega.
Cesarz zakołysał się na piętach, patrzył bezmyślnie w okopcony sufit, z którego wcześniej spadła aparatura. Potem od okna zaatakował go po — wiew żaru i Nicosar powoli przechylił się do przodu, padł na planszę — przeważył ciężar trzymanego w dłoni pistoletu.
I wtedy Gurgeh zobaczył: pośrodku czoła apeksa lekko dymiąca, czarna dziura o gładkich brzegach, w którą zmieściłby się kciuk.
Ciało z łomotem runęło na planszę, figury poleciały na boki.
Do zamku wdarł się ogień.
Zapora z żagiewnic załamała się pod naporem ognia; teraz nacierały fale oślepiającego światła i niszczącego żaru. Nagle pole wokół Gurgeha pociemniało, ogień zmatowiał, widok sali stał się niewyraźny, w głowie Gurgeha, gdzieś w tle, odezwało się dziwne brzęczenie. Poczuł się pusty, zużyty, wyczerpany.
A potem wszystko się od niego oddaliło — została tylko ciemność.
Otworzył oczy.
Leżał na tarasie pod skalnym nawisem. Wokół siebie miał wymieciony do czysta krąg, lecz już nieco dalej wszystko pokrywała centymetrowa warstwa ciemnoszarego popiołu. Było pochmurno. Pod sobą miał ciepłe kamienie; chłodne powietrze pachniało dymem.
Czuł się dobrze — ani mdłości, ani bólu głowy.
Usiadł. Z piersi spadł mu jakiś przedmiot, potoczył się po kamieniach i ugrzązł w szarym pyle. Gurgeh go podniósł: była to bransoletka-Orbital, jasna, nieuszkodzona, zachowała swój cykl dzień-noc w skali mikro. Włożył ją do kieszeni. Przejechał dłonią po włosach, brwiach, marynarce — nic nie zostało osmalone.