Выбрать главу

Turner szedł za nim.

— Za bardzo. Nawet trochę to już za bardzo. Pracowałeś z nim wcześniej? Marrakech?

Lynch skręcił w szczelinę między pustakami, Turner za nim. Pustynne krzewy pachniały smołą; kłuły i chwytały każdego, kto się o nie otarł. Przez pusty, prostokątny otwór, który miał być oknem, Turner dostrzegł różowe szczyty gór. Lynch zbiegał już po wysypisku gruzu.

— Pewnie, że z nim pracowałem. — Zatrzymał się u stóp zbocza. Nisko na biodrach nosił bardzo stary z wyglądu, skórzany pas; ciężką klamrę ze zmatowiałego srebra zdobiła trupia główka z grzebieniem tępych, czworościennych kolców. — Marrakech… To było jeszcze przede mną.

— Dla Conniego też, Lynch?

— To znaczy?

— Conroy. Pracowałeś kiedyś dla niego? A co ważniejsze: czy teraz dla niego pracujesz? — Turner schodził powoli, ostrożnie.

Gruz chrzęścił i zsuwał się spod tenisówek. Niepewna nawierzchnia. Pod dżinsową kamizelką Lyncha widział kształt delikatnego, małego strzałkowca.

Lynch oblizał suche wargi. Nie zamierzał się poddać.

— To kontakt Suta. Ja go nie spotkałem.

— Conroy ma pewien problem: musi sam wszystkiego dopilnować. Lubi mieć w grupie swojego człowieka, od samego początku. Kogoś, kto pilnuje strażników. Zawsze. Ty nim jesteś, Lynch?

Lynch pokręcił głową: absolutne minimum ruchu wyrażającego przeczenie. Turner był już dość blisko, by czuć odór jego potu, silniejszy od zapachu smoły pustynnych krzewów.

— Widziałem już, jak Conroy zawalił w ten sposób dwie ekstrakcje — rzekł Turner. — Jaszczurki i rozbite szkło, Lynch. Jakbyś się czuł, umierając w takim miejscu? — Podniósł pięść do twarzy Lyncha i powoli wyprostował palec wskazujący, skierowany prosto w górę. — Jesteśmy w ich polu obserwacji. Jeśli wtyczka Conroya nada najmniejszy pieprzony impuls, namierzą nas od razu.

— Jeśli już nie namierzyli.

— Zgadza się.

— Sut jest twoją wtyczką — oznajmił Lynch. — Nie ja, a nie mogę sobie wyobrazić, żeby to była Webber. — Brudne, połamane paznokcie odruchowo poskrobały brodę. — A teraz: sprowadziłeś mnie tu specjalnie na te towarzyskie rozmówki, czy dalej chcesz zobaczyć naszą puszkę żółtków?

— Zobaczmy ją.

Lynch. To z pewnością Lynch.

Kiedyś w Meksyku, lata temu, Turner wynajął ruchomy francuski moduł wakacyjny, zasilany z baterii słonecznych. Siedmiometrowy korpus przypominał pozbawioną skrzydeł domową muchę wyrzeźbioną w lśniącym metalu, z oczami — bliźniaczymi półkulami opalizującego, fotoczułego plastiku. Siedział za nimi, a wiekowy, dwuwirnikowy rosyjski śmigłowiec transportowy sunął wzdłuż wybrzeża z modułem w szczękach, ledwie mijając czubki najwyższych palm. Odstawiony na samotną plażę pokrytą czarnym piaskiem, Turner spędził trzy dni w luksusowej samotni wąskiej, wykładanej drewnem kabiny. Na kuchence mikrofalowej podgrzewał jedzenie z lodówki i oszczędnie, choć regularnie brał prysznic w chłodnej świeżej wodzie. Prostokątne zespoły baterii modułu obracały się za słońcem i nauczył się z ich pozycji określać czas.

Ruchomy gabinet neurochirurgiczny Hosaki przypominał bezoką wersję francuskiego modułu. Był może ze dwa metry dłuższy i pomalowany na matowy brąz. Dolną część kadłuba wspierały ustawione niedawno perforowane stalowe kątowniki, wspomagające proste, sprężynowe zawieszenie dziesięciu grubych, głęboko bieżnikowanych rowerowych opon z czerwonego kauczuku.

— Śpią — stwierdził Lynch. — Kołysze się, gdy chodzą w środku, więc widać. Kiedy nadejdzie pora, zdejmiemy koła, ale na razie wolimy ich mieć na oku.

Turner wolno obszedł brązową kapsułę. Zwrócił uwagę na błyszczącą czarną rurę kanalizacji, biegnącą do niewielkiego prostokątnego pojemnika.

— Wczoraj w nocy musieliśmy to opróżniać. Jezu! — Lynch pokręcił głową. — Mają żywność i dość wody.

Turner przyłożył ucho do burty.

— Jest dźwiękoszczelna — uprzedził Lynch.

Turner spojrzał na stalowy dach nad głową. Kapsułę osłaniało od góry dobre dziesięć metrów rdzewiejącego stropu. Arkusze blachy tak rozgrzanej, że można by usmażyć na niej jajko. Pokiwał głową. Ten gorący prostokąt jest stałym elementem na monitorach podczerwieni Maasa.

— Nietoperze — mruknęła Webber, wręczając mu Smith Wessona w czarnej, nylonowej kaburze.

Wieczór pełen był odgłosów, które robiły wrażenie, jakby pochodziły z przestrzeni wewnętrznej: metalicznych pisków, brzęku owadów, wrzasków niewidocznych ptaków. Turner wcisnął rewolwer z kaburą do kieszeni kurtki.

— Jakbyś chciał się wysikać, stań przy tamtym mesquite. Ale uważaj na kolce.

— Skąd jesteś?

— Z Nowego Meksyku — odparła kobieta.

W gasnącym świetle jej twarz wyglądała jak wyrzeźbiona z drewna. Odwróciła się i odeszła w stronę zakątka między dwiema ścianami, osłoniętego od góry brezentem. Dostrzegł tam Sutcliffe'a i młodego Murzyna. Jedli z ciemnych plastikowych torebek. Ramirez, dżokej konsoli, partner Jaylene Slide. Z Los Angeles.

Turner podniósł głowę. Widział bezgraniczną misę nieba, mapę gwiazd. To dziwne, że teraz wydaje się większe, pomyślał. Z orbity jest tylko bezkształtną otchłanią; skala traci znaczenie. Wiedział, że dziś w nocy nie zaśnie, a Wielki Wóz okrąży go i zanurkuje do horyzontu, ciągnąc za sobą dyszel.

Fala mdłości i dezorientacji ogarnęła go gwałtownie, gdy w umyśle wezbrały nieproszone obrazy z biosoftowego dossier.

ROZDZIAŁ 8

PARYŻ

Andrea mieszkała w Quartier des Ternes, w zabytkowym domu, który — podobnie jak inne na tej ulicy — oczekiwał na czyszczenie przez pracowitych renowatorów. Za ciemnym wejściem biofluorescencyjny pas Fuji Electric lśnił słabo nad rzędami odrapanych drewnianych skrzynek. W niektórych przetrwały jeszcze w całości wąskie drzwiczki ze szczeliną. Marly wiedziała, że listonosze kiedyś codziennie wsuwali przez te szczeliny pocztę; było w tym coś romantycznego, choć skrzynki z pożółkłymi wizytówkami informującymi o zawodach dawno zmarłych lokatorów zawsze wpędzały ją w depresję. Na ścianach korytarza przypięto grube pętle kabli i światłowodów; każde pasmo było potencjalnym koszmarem dla jakiegoś nieszczęsnego technika. Na drugim końcu korytarza, za otwartymi drzwiami z matową szybą, leżało nie używane podwórze z lśniącymi od wilgoci kamieniami bruku.

Kiedy Marly wróciła, consierge siedział na podwórzu na białej skrzynce, która kiedyś mieściła butelki wody Evian. Cierpliwie oliwił kolejne ogniwa starego czarnego łańcucha rowerowego. Podniósł głowę, kiedy wchodziła na schody, ale nie okazał szczególnego zainteresowania.

Stopnie były z marmuru, matowe i wklęsłe, wytarte stopami pokoleń lokatorów. Mieszkanie Andrei mieściło się na trzecim piętrze: dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Marly zjawiła się tutaj, kiedy po raz ostatni zamknęła drzwi swojej galerii i nie mogła już dłużej spać w małym pokoiku za magazynem — zaimprowizowanej sypialni, którą dzieliła z Alainem. Budynek obudził dawną depresję, jednak dotyk nowego kostiumu i równy stuk obcasów na marmurze utrzymał zły nastrój na dystans. Miała na sobie obszerny skórzany płaszcz, o kilka odcieni jaśniejszy od torebki, wełnianą spódnicę i jedwabną bluzkę z Paris Isetan. Dziś rano dała się ostrzyc birmańskiej dziewczynie niemieckim ołówkiem laserowym — kosztowna fryzura, subtelna, ale nie przesadnie konserwatywna.

Dotknęła okrągłej płyty przykręconej pośrodku drzwi Andrei. Czujnik zadźwięczał cicho, odczytując pętle i grzbiety jej odcisków palców.