Akcja odcinka docierała do czegoś w rodzaju punktu zwrotnego: na ulicy poniżej Covina Concourse Courts miniaturowe niemieckie śmigłowce atakowały antycznego BMW na baterie paliwowe, Michele Morgan Magnum okładała niklowanym pistoletem Nambu swoją zdradziecką sekretarkę, a Susłow, z którym Bobby coraz bardziej się identyfikował, spokojnie szykował się do zniknięcia z miasta w towarzystwie świetnie zbudowanej ochroniarki, Japonki, ale bardzo podobnej do innej dziewczyny z zestawu holopornu. I wtedy ktoś krzyknął.
Bobby nigdy jeszcze nie słyszał, żeby ktoś tak wrzeszczał. Ale głos wydawał mu się znajomy. Zanim zdążył się nad tym zastanowić, znowu powróciły te wirujące, krwawe plastry miodu. Stracił przez nie końcówkę „Ludzi na świeczniku”. Nie szkodzi, pomyślała jakaś część mózgu; zawsze może zapytać Marshę, co z tego wynikło.
— Otwórz oczy, chłopie. O tak. Światło jest za ostre? Było, ale nie zmieniało się. Biel, biel; pamiętał, jak dawno temu eksplodowała mu głowa, granat czystej bieli w zimnej, wietrznej, pustynnej ciemności. Oczy miał otwarte, ale nic nie widział. Tylko biel.
— Dałbym ci spokój, mały. W twoim stanie… Ale ludzie, którzy mi płacą, kazali się spieszyć. No więc budzę cię, zanim skończyłem. Zastanawiasz się pewno, czemu nic nie widzisz, prawda? Otóż mamy tu blokadę neuralną. Tak między nami mówiąc, zabawka pochodzi z sex shopu, ale dlaczego nie mielibyśmy jej wykorzystać w celach medycznych, skoro taką mamy ochotę? A mamy ochotę, bo ciągle bardzo cię boli. Zresztą dzięki niej leżysz nieruchomo, kiedy nad tobą pracuję. — Głos był spokojny i równy. — Twój podstawowy kłopot, czyli plecy, rozwiązałem za pomocą zszywacza i prawie metra szponu. Nie zajmuję się tu chirurgią plastyczną, rozumiesz, ale dla dziewczynek te blizny będą naprawdę interesujące. W tej chwili oczyszczam ranę na piersi, potem założę tu mały szpon i po wszystkim. Przez parę dni lepiej unikaj gwałtownych ruchów, bo wyciągniesz klamrę. Przykleiłem ci kilka derm i zaraz przykleję więcej. A teraz przełączę ci zmysły na audio i pełną wizję, żebyś oswoił się z tym, gdzie jesteś. Nie przejmuj się krwią. Jest twoja, ale więcej już nie będzie.
Biel skłębiła się w szarą chmurę, obiekty nabierały kształtów w powolnym tempie wizji w obłoku pyłu. Leżał na obitym miękko suficie i patrzył prosto w dół na pokrwawioną białą lalkę, która zamiast głowy miała zielonkawobłękitną chirurgiczną lampę wyrastającą jakby bezpośrednio z ramion. Czarny mężczyzna w pochlapanym zielonym fartuchu rozpylał coś żółtego na płytkie cięcie biegnące ukośnie od miejsca tuż nad kością łonową lalki do lewego sutka. Wiedział, że mężczyzna jest czarny, ponieważ miał gołą głowę — gołą i wygoloną, błyszczącą od potu. Dłonie skrywały mu obcisłe zielone rękawiczki, tak że poza lśniącą koroną łysiny Bobby nie widział ani kawałka jego skóry. Różowe i niebieskie dermadyski przylegały do skóry po obu stronach szyi lalki. Brzegi rany pomalowane były czymś, co wyglądało jak syrop czekoladowy, a żółty aerozol syczał u wylotu małej srebrnej rurki.
Po chwili do Bobby'ego dotarł sens obrazu i wszechświat przekręcił się nagle, budząc mdłości. Lampa wisiała u sufitu, sufit pokrywało lustro, a lalką był on sam. Miał uczucie, że coś jakby długa, elastyczna lina ciągnie go z powrotem: przez czerwone plastry miodu do pokoju, gdzie czarna dziewczyna kroiła pizzę dla swoich dzieci. Wodny nóż nie wydawał żadnego dźwięku: mikroskopijne drobiny ścierne zawieszone w wąskim jak igła, wysokociśnieniowym strumieniu wody. Bobby wiedział, że urządzenie służy do cięcia szkła i stopów, nie do krojenia pizzy z kuchenki mikrofalowej. Chciał do niej zawołać, bo bał się, że nawet tego nie czując odetnie sobie kciuk.
Ale nie mógł krzyczeć, nie mógł się ruszyć ani nawet jęknąć. Z czułością odkroiła ostatni kawałek, przycisnęła stopą pedał wyłącznika noża, ułożyła pizzę na gładkiej ceramicznej tacy i spojrzała na kwadrat błękitu za balkonowymi drzwiami, gdzie były jej dzieci… Nie, powiedział Bobby gdzieś w głębi własnego umysłu. Niemożliwe… Ponieważ stwory, które wtoczyły się do wnętrza i skoczyły ku niej, nie były podrostkami na lotniach. Były dziećmi, monstrualnymi dziećmi ze snu Marshy, ciałami o skrzydłach z różowych kości połączonych z metalem, napiętymi błonami plastiku… Zobaczył ich zęby…
— O rany — mruknął czarny mężczyzna. — Na chwilę cię straciłem. Nie na długo, rozumiesz, może nowojorską minutę…
Dłoń w lustrze nad głową podniosła z zakrwawionej ścierki obok żeber Bobby'ego płaską szpulę z przejrzystego niebieskiego plastiku. Delikatnie, dwoma palcami, mężczyzna odwinął rodzaj brunatnego przewodu podobnego do sznura paciorków. Maleńkie punkciki światła błyskały po bokach koralików, zdawały się poruszać i wibrować.
— Szpon — wyjaśnił mężczyzna.
Kciukiem drugiej ręki wcisnął jakiś wewnętrzny nóż w niebieskiej szpuli. Odcinek przewodu z paciorkami zakolysał się swobodnie i zaczął wić jak wąż.
— Dobra rzecz — stwierdził mężczyzna. — Nowość. Teraz używają takich w Chibie.
Brązowy wąż nie miał głowy, każdy paciorek był segmentem ciała, każdy segment wyposażony w parę jasnych, lśniących nóżek. Nagle, z godnym iluzjonisty gestem dłoni w zielonych rękawiczkach, ułożył węża, czy może raczej stonogę wzdłuż otwartej rany i ścisnął delikatnie ostatni segment, najbliższy twarzy Bobby'ego. Segment oderwał się, ciągnąc za sobą czarną nić. Służyła za system nerwowy stwora, bo w miarę, jak się przesuwała, kolejne pary szponów zatrzaskiwały się, mocno spinając brzegi rany, jak zamek w nowej kurtce.
— No widzisz — rzekł czarny mężczyzna, białym tamponem ścierając resztki brązowego syropu. — Nie było tak źle, prawda?
Wkroczył do apartamentu Dwadziennie zupełnie inaczej, niż to sobie tak często wyobrażał. Przede wszystkim nigdy się nie spodziewał, że wjedzie na wózku inwalidzkim, który ktoś sobie przywłaszczył z Domu Opieki Marii Panny — tę nazwę i numer seryjny wypalono laserem na matowym chromie lewej poręczy. Kobieta, która go popychała, doskonale by pasowała do którejś z jego fantazji; miała na imię Jackie i była jedną z dwóch dziewczyn z Projektów, które widział u Leona. I — jak rozumiał — jednym z jego aniołów. Wózek bezszelestnie sunął po szorstkiej szarej wykładzinie w wąskim korytarzu prowadzącym do apartamentu. Za to przy każdym kroku podzwaniały wesoło złote bransoletki przy kapeluszu Jackie.
I nigdy sobie nie wyobrażał, że mieszkanie Dwadziennie będzie takie duże. I pełne drzew.
Pye, lekarz, który z naciskiem podkreślał, że wcale nie jest lekarzem, tylko kimś, kto „czasami pomaga”, usiadł na wytartym barowym stołku w swojej improwizowanej sali operacyjnej i ściągnął pokrwawione zielone rękawiczki. Zapalił mentolowego papierosa i z poważną miną zalecił Bobby'emu, żeby przez najbliższy tydzień czy dwa unikał wysiłku. Po kilku minutach Jackie i Rhea, drugi anioł, wcisnęły go w pogniecioną czarną piżamę, która wyglądała jak rekwizyt z taniego filmu o ninjach. Usadziły go w fotelu na kółkach i popchały do centralnego ciągu wind wokół głównego filaru budynku. Bobby był przytomny, nie odczuwał bólu dzięki trzem dodatkowym dermom z zapasu Pye'a; jedna z nich zawierała dobre dwa tysiące mikro analogu endorfiny.
— A moje rzeczy? — protestował, kiedy wyjechali na korytarz, niebezpiecznie wąski po dziesięcioleciach montowania dodatkowych kabli i rur. — Gdzie moje ciuchy, mój dek i wszystko?
— Twoje ciuchy, skarbie, są w plastikowym worku i czekają, aż Pye je wyniesie. Musiał je rozcinać i zdzierać z ciebie na stole. Zostały z nich pokrwawione szmaty. Jeżeli dek miałeś w kurtce na plecach, to moim zdaniem wyjęli ci go chłopcy, którzy cię załatwili. Niewiele brakowało, a załatwiliby cię na dobre. W dodatku, wredny draniu, poplamiłeś moją koszulę od Sally Stanley.