— Harry, co to jest, do diabła?
— To fiut szopa — wyjaśnił Harry. — Szopy mają w fiucie kość i staw. Mało kto o tym wie.
— Spotkałeś już kiedyś mojego przyjaciela Lyncha, Harry? Harry zamrugał.
— Znał hasła — wtrącił Lynch. — Istnieje hierarchia ważności. Znał te z najwyższego poziomu. Powiedział, jak ma na imię. Jestem tu jeszcze potrzebny, czy mogę wracać do roboty?
— Idź — rzucił Turner.
Kiedy Lynch oddalił się poza zasięg głosu, Harry zaczął rozwiązywać rzemień przy skórzanej sakiewce.
— Nie powinieneś być dla chłopaka taki surowy — powiedział. — Naprawdę jest dobry. Wcale go nie widziałem, dopóki nie przystawił mi do szyi tego strzałkowca.
Otworzył sakiewkę i delikatnie sięgnął palcami do wnętrza.
— Powtórz Conroyowi, że go wykryłem.
— Przepraszam… — Harry wyciągnął złożoną żółtą kartkę papieru. — Kogo wykryłeś? — Wręczył ją Turnerowi. Coś było wewnątrz.
— Lyncha. Jest wtyką Conroya na pozycji. Powtórz mu.
Rozłożył papier i znalazł gruby wojskowy mikrosoft. Była też notka, niebieskimi drukowanymi literami: ZŁAM KARK, CZUBKU. ZOBACZYMY SIĘ W MIEŚCIE.
— Naprawdę mam mu to powiedzieć?
— Tak.
— Ty tu jesteś szefem.
— I lepiej, żebyś o tym pamiętał. — Turner zgniótł papier i wsunął Harry'emu pod lewą pachę.
Harry uśmiechnął się słodko i niebiańsko. Inteligencja, która zbudziła się w nim na chwilę, opadła znowu niczym jakieś wodne stworzenie, bez wysiłku tonące w gładkim morzu zakłócanej tylko słońcem apatii. Ręka — jakby pozbawiona stawów — z roztargnieniem podrapała tygodniowy zarost.
— Już — mruknął Turner.
Harry odwrócił się, z plątaniny gałęzi wyrwał rower, stęknąwszy zarzucił go sobie na ramię i ruszył z powrotem przez zrujnowany parking. Za luźne wystrzępione szorty w kolorze khaki łopotały na wietrze, a kolekcja naszyjników podzwaniała cicho.
Sutcliffe gwizdnął. Stał na wzniesieniu o dwadzieścia metrów dalej i trzymał w ręku rolkę pomarańczowej taśmy mierniczej. Pora wyznaczyć pas lądowiska dla Mitchella. Muszą pracować szybko, zanim słońce wzniesie się wyżej. I tak będzie gorąco.
— Czyli — powiedziała Webber — przyleci do nas. Splunęła brunatną śliną na pożółkły kaktus. Policzek miała wypchany kopenhaskim tytoniem.
— Trafiłaś — potwierdził Turner.
Siedział obok na brązowym bloku piaskowca. Przyglądali się, jak Lynch i Nathan oczyszczają pas, który wcześniej on i Sutcliffe zaznaczyli pomarańczową taśmą — prostokąt szerokości czterech i długości dwudziestu metrów. Lynch przeniósł do taśmy kawałek zardzewiałej szyny i przerzucił ją na zewnątrz. Coś uciekło z szelestem, gdy szyna zadzwoniła o beton.
— Zobaczą taśmę. Wystarczy, że się zainteresują. — Webber otarła wargi grzbietem dłoni. — Jeśli zechcą, mogą przeczytać nagłówki porannego faksa.
— Wiem — zgodził się Turner. — Ale jeżeli jeszcze nie wiedzą, że tu jesteśmy, to chyba nas nie wykryją. A z drogi niczego nie widać. — Poprawił czarną nylonową czapeczkę, którą dostał od Ramireza. Ściągał daszek w dół, aż dotknął okularów. — Zresztą usuwamy tylko ciężki gruz. Coś, co mogłoby urwać nogę. Niczego się nie domyślą, nie z orbity.
— Nie — przyznała Webber.
Ogorzała twarz za okularami była zupełnie spokojna. Ze swojego miejsca czuł ostry, zwierzęcy zapach jej potu.
— Do diabła, Webber, co właściwie robisz, kiedy nie robisz tego? — Spojrzał w jej stronę.
— Pewnie dużo więcej niż ty — odparła. — Czasem hoduję psy. — Zza cholewy wyjęła nóż i zaczęła go ostrzyć o podeszwę, płynnie obracając po każdym pociągnięciu. Jak meksykański fryzjer ostrzący brzytwę. — I łowię ryby. Pstrągi.
— Masz kogoś w Nowym Meksyku?
— Pewnie więcej niż ty masz — mruknęła obojętnie. — Myślę, że tacy jak ty i Sutcliffe pochodzą znikąd. To tutaj mieszkasz, Turner, prawda? Na pozycji, dzisiaj, kiedy wychodzi twój chłopczyk. Zgadza się?
Sprawdziła kciukiem ostrze i z powrotem wsunęła nóż do pochwy.
— Ale ty chyba masz kogoś? Jakiegoś faceta, do którego wracasz?
— Kobietę, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć. Znasz się na hodowli psów?
— Nie.
— Tak myślałam. — Zerknęła na niego z ukosa. — Mamy też dziecko. Nasze. Ona je donosiła.
— Kombinacja DNA?
Kiwnęła głową.
— To kosztowne — zauważył.
— Wiadomo; nie byłoby mnie tutaj, gdybym nie musiała tego spłacać. Ale jest piękna.
— Twoja kobieta?
— Nasze dziecko.
ROZDZIAŁ 12
CAFE BLANC
Kiedy wychodziła z Luwru, miała uczucie, że jakaś gigantyczna struktura przemieszcza się i dostosowuje do jej drogi przez miasto. Kelner byłby zaledwie cząstką maszyny, kończyną, delikatnym czułkiem czy macką. Jak mogła sobie wyobrażać, że można żyć i poruszać się w nienaturalnym polu bogactwa Vireka, nie doznając przy tym odkształceń? Virek zawładnął nią w jej nieszczęściu, poddał działaniu monstrualnych, niewidocznych naprężeń swoich pieniędzy… I zmieniła się. Oczywiście, myślała, oczywiście: bez przerwy otacza mnie czujny i niewidoczny, potężny i subtelny mechanizm nadzoru Herr Vireka.
Po chwili znalazła się na chodniku pod tarasem „Blanc”. Wydawał się miejscem nie gorszym od innych. Jeszcze miesiąc temu by go unikała; zbyt wiele wieczorów spędziła tu z Alainem. Teraz, wyzwolona, postanowiła od wizyty w „Blanc” rozpocząć proces ponownego odkrywania Paryża. Wybrała stolik przy bocznej ścianie, poprosiła kelnera o koniak i zadrżała patrząc na ruch uliczny, nie znającą spoczynku rzekę stali i szkła. Przepływała obok, a wokół Marly, przy innych stolikach, obcy ludzie jedli i uśmiechali się, pili i kłócili się, wypowiadali gorzkie słowa pożegnania albo w popołudniowym nastroju składali osobiste przyrzeczenia.
Ale — uśmiechnęła się — i ona była częścią tego wszystkiego. Coś w niej budziło się z długiego, dusznego snu, poruszone światłem w chwili, gdy wreszcie otworzyła oczy na niegodziwość Alaina, na własną rozpaczliwą potrzebę miłości. A ta zanikała przy stoliku w „Blanc”. Niezręczność jego kłamstw zerwała w jakiś sposób łańcuchy depresji. Marly nie pojmowała tego, bo przecież już dawno, zanim wyniknęła sprawa z Gnassem, jakąś częścią umysłu wiedziała, że Alain właśnie tak poczyna sobie ze światem. I nie zmniejszyło to jej miłości. Ale wobec nowych uczuć wolała zapomnieć o logice. Wystarczyło, że była tutaj, żyła, siedziała przy stoliku w „Blanc” i wyobrażała sobie wokół siebie skomplikowaną maszynerię, którą uruchomił Virek.
Jak na ironię… pomyślała, widząc wchodzącego na taras młodego kelnera z Dworu Napoleona. Miał na sobie ciemne spodnie, w których pracował, ale fartuch zastąpiła niebieska wiatrówka. Ciemne włosy gładką falą opadały mu na czoło. Podszedł do niej z uśmiechem, spokojny, pewny, że nie będzie próbowała ucieczki. Coś w niej straszliwie pragnęło uciekać, wiedziała jednak, że tego nie zrobi. Jak na ironię, powtórzyła w myślach; kiedy cieszę się odkryciem, że nie jestem pochłaniaczem zgryzot, równocześnie dostrzegam, że znalazłam się w centrum jakiejś ogromnej machiny napędzanej niejasnymi pragnieniami.
— Na imię mi Paco — oświadczył, odsuwając białe żelazne krzesło naprzeciw niej.
— Byłeś dzieckiem… Tym chłopcem w parku…
— Dawno temu, tak. — Usiadł. — Señor zachował obraz mojego dzieciństwa.
— Zastanawiałam się nad tym twoim señorem… — Nie patrzyła na niego, ale na przejeżdżające samochody, kojące wzrok ruchem, barwami polikarbonu i lakierowanej stali. — Taki człowiek jak Virek nie jest zdolny oderwać się od swojego bogactwa. Jego pieniądze żyją własnym życiem. Może nawet zgodnie z własną wolą. W czasie naszej rozmowy sugerował coś podobnego.