— Jest pani filozofem.
— Jestem narzędziem, Paco. Najnowszą końcówką bardzo starego urządzenia w ręku bardzo starego człowieka, który pragnie do czegoś przeniknąć i jak dotąd mu się to nie udało. Twój pracodawca przebiera w ogromnym stosie narzędzi i z jakichś powodów wybiera mnie…
— Jest pani także poetką!
Roześmiała się. Odwróciła głowę, porzucając obserwację ulicy. Paco uśmiechał się; głębokie pionowe bruzdy ujmowały klamrą jego usta.
— Kiedy tu szłam, wyobrażałam sobie strukturę, maszynerię tak ogromną, że nie potrafię jej dostrzec. Maszynerię, która mnie otacza, przewiduje każdy mój krok.
— Czyżby była pani również egotystką?
— A jestem?
— Może nie. Z pewnością jest pani obserwowana. Przyglądamy się i dobrze, że to robimy. Pani przyjaciela z piwiarni również obserwujemy. Niestety, nie zdołaliśmy ustalić, skąd wziął hologram, który pani pokazał. Prawdopodobnie miał go już, kiedy dzwonił pod numer pani przyjaciółki. Ktoś do niego dotarł, rozumie pani? Ktoś postawił go na pani drodze. Nie sądzi pani, że to bardzo intrygujące? Czy nie pobudza to ukrytego w pani filozofa?
— Tak, chyba rzeczywiście. Przyjęłam radę, Paco, której udzieliłeś mi w piwiarni: zgodziłam się na jego cenę.
— Zatem ją podwoi. — Paco uśmiechnął się.
— Co, jak sam zauważyłeś, nie ma dla mnie znaczenia. Obiecał skontaktować się jutro. Zakładam, że możesz zorganizować pieniądze. Prosił o gotówkę.
— Gotówka… — Wzniósł oczy w górę. — Jakże risqué. Ale owszem, mogę to załatwić. I znam szczegóły. Monitorowaliśmy tę rozmowę. To nietrudne, tym bardziej że okazał się bardzo pomocny i sam ją nadawał przez ukryty mikrofon. Chcieliśmy wykryć, dla kogo przeznaczony jest przekaz, ale wątpię, czy on sam to wiedział.
— To do niego niepodobne… — Zmarszczyła czoło. — Przeprosić i wyjść tak nagle, zanim przedstawił swoje żądania… Zawsze uważał, że ma wyczucie dramatyzmu.
— Nie miał wyboru — wyjaśnił Paco. — Zorganizowaliśmy drobną usterkę, którą uznał za awarię źródła zasilania. Musiał zatem wybrać się do hommes. W kabinie mówił o pani bardzo brzydkie rzeczy.
Przeszedł kelner. Marly wskazała mu swój pusty kieliszek. — Wciąż trudno mi zrozumieć, na czym polega moja rola w tym wszystkim. Moja wartość. To znaczy: dla Vireka.
— Mnie proszę nie pytać. To pani jest filozofem. Ja tylko najlepiej jak potrafię wykonuję instrukcje señora.
— Napijesz się brandy, Paco? A może kawy?
— Francuzi — rzekł pogardliwym tonem — nie mają pojęcia o kawie.
ROZDZIAŁ 13
OBURĄCZ
— Mógłbyś to wszystko powtórzyć? — zapytał Bobby z ustami pełnymi ryżu i jajek. — Mówiliście, zdaje się, że to nie jest religia.
Beauvoir zdjął swoje oprawki okularów i przyjrzał im się z uwagą.
— Tego nie powiedziałem. Mówiłem tylko, że nie musisz się martwić, czy to religia czy nie. To po prostu struktura. Pozwala tobie i mnie rozmawiać o rzeczach, które się dzieją. W przeciwnym razie nie mielibyśmy odpowiednich słów, terminów…
— Ale tłumaczysz to tak, jakby te… jak im tam… louy były…
— Loa — poprawił Beauvoir, rzucając okulary na stół. Westchnął, z paczki Dwadziennie wyciągnął chińskiego papierosa i zapalił od srebrzystej czaszki. — Liczba mnoga jest taka sama jak pojedyncza. — Zaciągnął się głęboko i z wydatnych nozdrzy wydmuchał podwójną strużkę dymu. — Kiedy mówisz „religia”, to co właściwie masz na myśli?
— No… Siostra mojej matki jest scjentologiem. Takim ortodoksyjnym. A ta kobieta z drugiego końca korytarza to katoliczka. Moja staruszka… — Urwał. Jedzenie w ustach nagle straciło smak. — Czasem wieszała mi na ścianach różne hologramy, Jezusa albo Hubbarda czy inne śmiecie. Wydaje mi się, że to właśnie mam na myśli.
— Voodoo jest inne — oświadczył Beauyoir. — Nie zajmuje się koncepcjami zbawienia i transcendencji. Chodzi o to, żeby załatwiać sprawy. Rozumiesz? W naszym systemie jest wielu bogów, czy raczej duchów. Należą do jednej wielkiej rodziny, ze wszystkimi zaletami i wadami takiego systemu. Istnieje tradycyjny rytuał wspólnej manifestacji. Łapiesz? Voodoo mówi: pewno, istnieje Bóg, Gran Met. Ale jest wielki i jest zbyt daleko, by się przejmować, że nie masz forsy albo w łóżku ci nie wychodzi. Przecież sam wiesz, jak to działa. To religia ulicy, narodziła się milion lat temu na jakiejś nędznej wysepce. Voodoo jest jak ulica. Kiedy jakiś ćpun potnie ci siostrę, nie obozujesz na progu Yakuzy, prawda? Nie tędy droga. Ale idziesz do kogoś, kto może sprawę załatwić. Zgadza się?
Bobby przytaknął. Przeżuwał starannie. Jeszcze jedna derma i dwie szklanki wina trochę mu pomogły. Potężny mężczyzna zabrał Dwadziennie na spacer między drzewa i fluorescencyjne słomki, pozostawiając Bobby'ego z Beauvoirem. Potem zjawiła się Jackie, miła i uprzejma, z miską tego ryżu z jajkami, całkiem niezłego. A kiedy stawiała ją przed nim na stole, przycisnęła pierś do jego ramienia.
— A zatem — ciągnął Beauvoir — interesuje nas załatwianie spraw. Jeśli wolisz, zajmujemy się systemami. I ty też, a przynajmniej chciałbyś; inaczej nie byłbyś kowbojem i nie miałbyś pseuda. Zgadza się? — Wrzucił to, co zostało z papierosa, w poznaczoną odciskami palców szklankę, do połowy wypełnioną czerwonym winem. — Wygląda na to, że Dwadziennie szykował niezłą imprezę, kiedy sprawa się sypnęła.
— Jaka to sprawa? — zapytał Bobby. Otarł usta grzbietem dłoni.
— Ty. — Beauvoir zmarszczył czoło. — To nie znaczy, że coś zawiniłeś. Chociaż Dwadziennie starał się nas przekonać, że tak Właśnie było.
— Starał się? Jest chyba trochę przestraszony. I wściekły.
— Trafiłeś. Przestraszony. Robi w portki ze strachu… to chyba właściwsze określenie.
— Jak to się stało?
— Widzisz, przy nim nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Owszem, naprawdę zajmuje się tym chłamem, o którym wiesz… Wpycha frajerom gorący soft… Przepraszam… — Uśmiechnął się. — Sprzedaje w Barrytown. Ale jego główna robota, jego zasadnicze plany, rozumiesz, to coś zupełnie innego. — Beauvoir wziął zaschniętą kanapkę, przyjrzał się jej z wyraźną podejrzliwością i odrzucił nad stołem, między drzewa. — Jego numer, pojmujesz, to robota dla dwóch dużych ounganów z Ciągu.
Bobby tępo kiwnął głową.
— Facetów, którzy służą oburącz.
— Nie bardzo rozumiem.
— Mowa o zawodowych kapłanach, jeśli tak zechcesz ich nazwać. Inaczej: wyobraź sobie dwóch ważnych facetów, między innymi kowbojów konsoli, którzy zajmują się załatwianiem spraw dla innych. „Służyć oburącz” to takie nasze określenie. Znaczy mniej więcej tyle, że pracują dla obu końców. Białego i czarnego, łapiesz?
Bobby przełknął i pokręcił głową.
— Czarownicy — rzekł Beauvoir. — Zresztą nieważne. Źli faceci, duży szmal. To ci wystarczy. Dwadziennie pracuje dla nich jako taki pajac blisko żłobu. Czasem trafi na coś, co może ich zainteresować, więc zrzuca im to i w zamian oni czasem wyświadczą mu taką czy inną przysługę. A kiedy nazbiera tych przysług trochę za dużo, wtedy oni coś mu podrzucają. To niezupełnie ta sama sytuacja, rozumiesz. Powiedzmy, że znajdą coś, co uważają za potencjalnie cenne, ale ich to przeraża. Ci dwaj mają skłonność do pewnego konserwatyzmu. Rozumiesz? Nie? Nie szkodzi, nauczysz się.