Bobby pokiwał głową.
— Taki soft, jaki tobie podobni wypożyczają u Dwadziennie, to śmiecie. Znaczy owszem, działa, ale nikt ważny nie będzie się tym zajmował. Oglądałeś pewnie filmy o kowbojach? No więc to, co oni tam wymyślają to drobnostka wobec produkcji, którą może pchnąć naprawdę mocny operator. Zwłaszcza jeśli w grę wchodzą lodołamacze. Ciężkie lodołamacze są dość zabawne, nawet dla ważniaków. Wiesz czemu? Ponieważ lód, ten naprawdę twardy, mury wokół wszystkich ważniejszych banków danych, zawsze jest produktem SI, sztucznej inteligencji. Nic innego nie jest dość szybkie, żeby spleść dobry lód, bez przerwy go zmieniać i poprawiać. Więc kiedy jakiś bardzo potężny lodołamacz trafia na czarny rynek, trzeba uwzględnić kilka niejasnych czynników. Na początek, skąd pochodzi dany produkt? W dziewięciu przypadkach na dziesięć pochodzi od SI, a SI są pod ciągłą obserwacją, głównie ludzi Turinga. Pilnują, żeby nie stały się za sprytne. Może się okazać, że jakaś SI chce zwiększyć dopływ szmalu, a tobie od razu wejdzie na tyłek cala machina Turinga. Niektóre SI mają obywatelstwo, prawda? Inna sprawa, na którą musisz uważać: może to lodołamacz wojskowy, a to gorący układ, albo może wymaszerował sobie z wydziału szpiegostwa przemysłowego jakiegoś zaibatsu, a tego też byś nie chciał. Łapiesz, o co chodzi, Bobby?
Bobby przytaknął. Miał uczucie, że przez całe życie czekał, aż Beauvoir wytłumaczy mu mechanizm działania świata, którego istnienie tylko podejrzewał.
— Mimo to lodołamacz, który rzeczywiście rozcina lód, wart jest megę, to znaczy beaucoup. I powiedzmy, że jesteś panem Ważniakiem, a ktoś proponuje ci taką zabawkę. Nie chcesz mu zwyczajnie powiedzieć, żeby się zmywał. Więc kupujesz. Kupujesz dyskretnie, ale nie włączasz. O nie. Co z tym robisz? Bierzesz do domu, każesz technikowi trochę to przerobić, żeby wyglądało całkiem zwyczajnie. Powiedzmy, pakujesz to w taki format… — Postukał palcem w stos softu przed sobą. — I zabierasz do swojego pajaca, który jest ci winien jedną czy drugą przysługę, jak zwykle…
— Moment — przerwał mu Bobby. — Coś mi się tu nie podoba…
— To dobrze. To znaczy, że jesteś sprytny, a w każdym razie sprytniejszy. Ponieważ oni to właśnie zrobili. Przynieśli to tutaj, do twojego znajomego handlarza, pana Dwadziennie, i opowiedzieli o swoim kłopocie. „Chłopie”, mówią, „chcemy sprawdzić to draństwo, zrobić próbny przejazd, ale w życiu nie wejdziemy w to osobiście”. A co wtedy zrobi Dwadziennie? Sam to włączy? Nigdy w życiu. Zrobi dokładnie to, co z nim zrobili ci ważni faceci. Tyle że nawet się nie trudzi, żeby cokolwiek tłumaczyć chłopaczkowi, którego sobie wybrał. A więc wyznacza bazę na środkowym zachodzie, pełną programów kantów podatkowych i schematów prania jenów dla jakiegoś burdelu w Kansas City. Każdy, kto nie spadł przed chwilą z drzewa, po prostu wie, że to świństwo po uszy tkwi w lodzie, czarnym lodzie, absolutnie śmiertelnych programach sprzężeń zwrotnych. Żaden kowboj w Ciągu albo poza nie pchałby się do tej bazy. Po pierwsze, bo jest najeżona obroną i po drugie, to co zawiera nie ma wartości dla nikogo oprócz Biura Podatkowego, a oni i tak są pewno na liście płac właściciela.
— Chwila! — zawołał Bobby. — Chyba nie rozumiem…
— Właśnie ci tłumaczę, białasie! Wybrał tę bazę, przeleciał swoją listę szpanerów, ambitnych szczeniaków z Barrytown, wilsonów. Dostatecznie głupich, żeby uruchomić program, którego w życiu nie widzieli, przeciwko bazie, którą jakiś dowcipniś, jak Dwadziennie, pokazał im palcem i powiedział, że to łatwy numer. I kogo sobie wybrał? Kogoś nowego w tej grze. Więcej, kogoś, kto nie wie nawet, gdzie on mieszka, kto nie zna jego numeru. I mówi: masz, mój chłopcze, weź to do domu i zarób trochę forsy. Jak trafisz coś sensownego, pchnę to. — Beauvoir szeroko otworzył oczy. Nie uśmiechał się. — I co, człowieku, brzmi to znajomo? A może nie znasz żadnych takich frajerów?
— To znaczy on wiedział, że zginę, jeżeli podłączę się do tej bazy?
— Nie, Bobby. Ale wiedział, że jeśli soft nie zadziała, taka możliwość istnieje. Przede wszystkim jednak chciał obserwować, jak próbujesz. Czego zresztą też nie chciało mu się załatwiać samemu; zlecił robotę dwójce kowbojów. Rzecz mogła się rozwinąć w kilku kierunkach. Po pierwsze, gdyby lodołamacz wykonał swój numer na czarnym lodzie, dostałbyś się do środka, znalazł kupę liczb, które nic by dla ciebie nie znaczyły, potem byś się wycofał, może nawet bez śladu. Wróciłbyś do Leona i powiedział Dwadziennie, że wskazał ci złą bazę. Przeprosiłby, oczywiście. Dostałbyś nowy cel i nowy lodołamacz, a ten pierwszy on zabrałby do Ciągu i powiedział, że wygląda w porządku. Poza tym nie spuszczałby cię z oka: obserwowałby, czy jesteś zdrowy, czy nikt nie próbuje o ten lodołamacz wypytywać… bo przecież mogli usłyszeć, że go używałeś. Inny kierunek, w jakim sprawy mogły się potoczyć i niemal się potoczyły, to że coś w lodołamaczu było nie tak, lód wysmażyłby cię na śmierć, a jeden z tych kowbojów włamałby się do lokalu twojej mamusi i zabrał soft, zanim ktokolwiek znalazłby ciało.
— Nie wiem, Beauvoir. To trochę za mocne…
— Trzeba mieć mocny tyłek. Życie nie jest dla mięczaków. Znaczy, mówimy tu o interesach, łapiesz? — Beauyoir przyglądał mu się z powagą. Plastikowe ramki zsunęły mu się na sam czubek nosa. Miał skórę jaśniejszą niż jego potężny towarzysz czy Dwadziennie, koloru kawy z odrobiną tylko śmietanki, a czoło wysokie i gładkie pod krótko przystrzyżonymi czarnymi włosami. W jasnoszarej szacie wydawał się szczupły i wcale niegroźny. — Ale nasz problem i powód, dla którego tu jesteśmy, to ustalić, co się właściwie zdarzyło. A zdarzyło się coś innego.
— Ale to znaczy, że mnie wystawił! Dwadziennie wystawił mnie, żeby mi przypalili tyłek! — Bobby wciąż siedział w fotelu z Domu Opieki Marii Panny, chociaż chyba go już nie potrzebował. — I wpadł w bagno po uszy z tymi facetami, tymi ważniakami z Ciągu?
— Zgadłeś.
— I dlatego tak się zachowuje, jakby guzik go obchodziło, albo jakby chciał mnie zarżnąć? Zgadza się? A naprawdę jest przerażony?
Beauvoir pokiwał głową.
— No jasne! — Bobby nagle zrozumiał, dlaczego Dwadziennie jest taki wściekły i dlaczego się boi. — Przecież obrobili mnie w Wielkim Lunaparku, a ci pieprzeni Lobowie wyrwali mój dek. A soft był cały czas w moim deku! — Pochylił się, podniecony tym, że udało mu się zestawić fakty. — A ci faceci zabiją go albo co, jeżeli nie znajdzie dla nich tego softu. Tak?
— Widzę, że często oglądasz filmy — stwierdził Beauvoir. — Ale mniej więcej o to właśnie chodzi.
— No tak… — Bobby usiadł wygodnie i oparł bose stopy o krawędź blatu. — Powiedz mi, Beauvoir, kim są ci faceci? Jak ich nazwałeś? Hunganami? Czarownicy, mówiłeś? Co to niby ma znaczyć?
— Widzisz, Bobby — odparł Beauvoir. — Ja jestem jednym z nich, a ten potężny gość… możesz nazywać go Lucasem… to drugi.
— Pewnie widziałeś już coś takiego — powiedział Beauvoir, kiedy mężczyzna zwany Lucasem ustawił na stole zbiornik projekcyjny, uprzednio metodycznie odsunąwszy na bok wszystkie odpadki.
— W szkole — mruknął Bobby.
— Chodziłeś do szkoły, człowieku? — warknął Dwadziennie. — To dlaczego do diabła w niej nie zostałeś?
Odkąd wrócili z Lucasem, palił jednego papierosa po drugim, bez przerwy. Wydawało się, że jest w gorszym stanie niż poprzednio.