— Zamknij się, Dwadziennie — rzucił Beauvoir. — Tobie też by się przydało trochę wykształcenia.
— Uczyli nas, jak się poruszać w matrycy, jak korzystać ze zbiorów biblioteki druków… Takie rzeczy.
— No dobrze… — Lucas wyprostował się i strzepnął nie istniejący pył z dużych różowych dłoni. — Czy kiedyś używałeś tego, żeby dotrzeć do drukowanych książek?
Zdjął nieskazitelnie czarną marynarkę; idealnie białą koszulę przecinała para brązowych szelek. Rozluźnił gładki, czarny krawat.
— Nie czytam za dobrze — wyznał Bobby. — To znaczy potrafię, chociaż to trudne. Ale tak, używałem. Obejrzałem parę naprawdę starych książek o matrycy i tak dalej…
— Tak podejrzewałem. — Do konsoli tworzącej podstawę zbiornika Lucas podłączył jakiś mały dek. — Graf Zero. Graf zero procedury. Dawny żargon programistów.
Przysunął dek Beauvoirowi, który zaczął wystukiwać rozkazy.
Złożone geometryczne formy wskakiwały na miejsca wewnątrz zbiornika, wyrównane do prawie niewidocznych płaszczyzn trójwymiarowej kratownicy. Bobby zauważył, że Beauvoir wpisuje cyberprzestrzenne współrzędne Barrytown.
— Określimy cię jako tę niebieską piramidę, Bobby. O, tutaj jesteś. — W samym środku zbiornika zaczęła delikatnie pulsować niebieska piramida. — Teraz pokażemy ci, co widzieli kowboje Dwadziennie. Ci, którzy cię pilnowali. Od tej chwili oglądasz zapis.
Z piramidy wysunął się przerywany promień błękitnego światła i podążył wzdłuż linii kraty. Bobby patrzył, widząc siebie samego w saloniku matki, z Ono-Sendai na kolanach, przy zaciągniętych zasłonach, przebiegającego palcami po deku.
— Lodołamacz w drodze — wyjaśnił Beauvoir.
Linia niebieskich kropek dotarła do ściany zbiornika. Beauvoir stuknął w dek i współrzędne uległy zmianie. Poprzednie nastawienie zastąpił nowy układ geometryczny. Bobby rozpoznał kiść wycentrowanych na kracie pomarańczowych prostokątów.
— To jest to — powiedział.
Niebieski promień sięgnął od brzegu zbiornika w stronę pomarańczowej bazy. Mgliste płaszczyzny pomarańczowego cienia zatańczyły wokół prostokątów, przesuwały się i migały stroboskopowo. Linia zbliżała się.
— Sam widzisz, że coś tu jest nie w porządku — stwierdził Lucas. — To jest ich lód i już się do ciebie dostraja. Reaguje, zanim jeszcze nastąpił kontakt.
Kiedy linia niebieskich kropek dotknęła pomarańczowej płaszczyzny, otoczyła ją półprzejrzysta pomarańczowa rurka odrobinę większej średnicy. Zaczęła się wydłużać, przesuwając wzdłuż linii, aż dotknęła ściany zbiornika.
— A tymczasem — rzucił Beauvoir — w domu w Barrytown…
Znów coś wystukał i na środek wróciła niebieska piramida Bobby'ego. Chłopak patrzył, jak pomarańczowa rurka wysuwa się ze ściany zbiornika projekcyjnego. Nadal podążała wzdłuż niebieskiej linii i gładko zbliżała się do piramidy.
— Mniej więcej w tej chwili, kowboju, powinieneś na poważnie zająć się umieraniem.
Rurka dotarła do środka; zaskoczyły pomarańczowe trójkąty, zamykając we wnętrzu piramidę. Beauvoir zatrzymał projekcję.
— A teraz, mój chłopcze… — odezwał się Lucas. — Kiedy wynajęci pomocnicy Dwadziennie, którzy są, najogólniej mówiąc, parą twardych i doświadczonych dżokejów, zobaczyli to, co ty za chwilę zobaczysz, uznali, że ich dek dojrzał do generalnego remontu w niebie. Jako zawodowcy mieli dek rezerwowy. Podłączyli go i nadal widzieli to samo. Wtedy właśnie postanowili zadzwonić do swojego pracodawcy, pana Dwadziennie. Który, jak poznajemy po tym bałaganie, zamierzał właśnie urządzić imprezę.
— Człowieku… — W głosie Dwadziennie zabrzmiała nuta histerii. — Przecież tłumaczyłem. Miałem tu paru klientów, których musiałem jakoś zająć. Zapłaciłem tym chłopcom, żeby obserwowali. I obserwowali, a potem zadzwonili do mnie. Czego wy chcecie, do diabła?
— Naszej własności — odparł spokojnie Beauvoir. — A teraz przyjrzyj się bardzo uważnie. To draństwo można spokojnie nazwać anomalią, fenomenem nadprzyrodzonym.
Stuknął w dek, uruchamiając odtwarzanie.
Na dnie zbiornika rozkwitły płynnie kwiaty mlecznej bieli. Wyciągając szyję, Bobby zobaczył, że składają się z tysięcy maleńkich kulek czy bąbelków. Nagle wyrównały się perfekcyjnie wzdłuż linii kratownicy i zagęściły, tworząc asymetryczną, szerszą od góry strukturę, coś w rodzaju prostokątnego grzyba. Powierzchnie, a raczej ścianki, były białe i idealnie czyste. Nie większy niż otwarta dłoń Bobby'ego obraz w zbiorniku komuś włączonemu w dek musiał wydawać się ogromny. Bryła wysunęła parę rogów; wydłużyły się, zakrzywiły, zmieniły w szczypce i sięgnęły do piramidy. Zobaczył, jak czubki bez wysiłku przebijają migotliwe pomarańczowe płaszczyzny wrogiego lodu.
— Powiedziała „Co ty robisz?” — usłyszał własny głos. — A potem spytała, dlaczego mi to robią, dlaczego mnie zabijają…
— No… — stwierdził cicho Beauvoir. — Wreszcie do czegoś dochodzimy.
Nie wiedział, dokąd idą, ale był zadowolony, że mógł w końcu wstać z tego wózka. Beauvoir schylił się, by ominąć ukośne bioświatło zwisające z podwójnego spiralnego kabla. Bobby poszedł za jego przykładem i niemal się pośliznął na kałuży wody pokrytej jakąś zieloną błoną. Dalej od polanki Dwadziennie powietrze wydawało się gęściejsze. Unosił się cieplarniany zapach wilgotnych roślin.
— Więc tak to było — odezwał się Beauvoir. — Dwadziennie wysłał jakichś kumpli na Covina Concourse Courts, ale ty zdążyłeś już zniknąć. Twój dek też.
— W takim razie nie rozumiem, dlaczego to ma być jego wina — stwierdził Bobby. — Przecież gdybym nie wyrwał do Leona… a przecież szukałem tam Dwadziennie, chciałem nawet dostać się tutaj… wtedy by mnie znalazł, prawda?
Beauvoir przystanął, by podziwiać wielkolistną kępę kwitnących konopi. Brązowym palcem dotknął bladych, bezbarwnych kwiatów.
— Prawda — zgodził się. — Ale tu chodzi o interesy. Na czas wejścia powinien wyznaczyć kogoś, żeby pilnował twojego mieszkania. Powinien upewnić się, że ani ty, ani soft, nie wyjdziecie na żaden nie planowany spacer.
— Na pewno wysłał do Leona Rheę i Jackie. Przecież je tam widziałem.
Bobby sięgnął pod kołnierzyk swojej czarnej piżamy i podrapał zaszytą ranę, przecinającą plecy i brzuch. A potem przypomniał sobie tę stonogę, której Pye użył zamiast szwów, i szybko cofnął rękę. Swędziało go — prosta linia swędzenia — ale nie chciał tego dotykać.
— Nie. Jackie i Rhea są nasze. Jackie to mambo, kapłanka, wierzchowiec Danbali.
Beauvoir szedł dalej. Bobby zakładał, że podąża przez dżunglę hydroponicznych upraw jakąś istniejącą ścieżką czy szlakiem… chociaż miał wrażenie, że nie zmierzają w żadnym określonym kierunku. Niektóre większe krzaki tkwiły w wypełnionych ciemnym humusem pękatych zielonych workach na śmieci. Wiele z nich popękało, a białe korzenie szukały świeżego pożywienia w cieniach między biolampami, gdzie czas i powolne opadanie liści stworzyły cienką warstwę kompostu. Bobby miał na nogach parę czarnych nylonowych japońskich sandałów, które znalazła mu Jackie; już teraz czuł między palcami wilgotną ziemię.
— Wierzchowcem? — zdziwił się.
Wyminął ciernistą roślinę, która przywodziła na myśl palmę wywróconą na lewą stronę.
— Danbala jej dosiada. Danbala Wedo, wąż. Czasami bywa wierzchowcem Aidy Wedo, jego żony.
Bobby postanowił nie pytać dalej. Spróbował zmienić temat.
— Jak to jest, że Dwadziennie ma taki wielki lokal? Po co tu te wszystkie drzewa i reszta?