Выбрать главу

Wiedział, że Jackie i Rhea wtoczyły go na wózku przez drzwi, ale od tego czasu nie zauważył żadnej ściany. Wiedział też, że kompleks zajmuje masę hektarów, więc całkiem możliwe, że mieszkanie Dwadziennie jest bardzo duże. Trudno jednak uwierzyć, żeby handlarz, nawet sprytny handlarz, mógł sobie pozwolić na taki luksus. Na to nie stać nikogo, a poza tym kto chciałby mieszkać w przeciekającym hydroponicznym lesie?

Ostatnia derma przestawała działać; plecy i pierś zaczynały już piec i szczypać.

— Fikusy, mapou… Cały ten poziom Projektów jest lieu saint, świętym miejscem. — Beauvoir stuknął Bobby'ego w ramię i wskazał skręcone dwukolorowe nitki zwisające z gałęzi pobliskiego drzewa. — Drzewa są poświęcone rozmaitym loa. To należy do Ougou, Ougou Feray, boga wojny. Rośnie tu jeszcze wiele innych rzeczy, choćby zioła potrzebne leczącym liśćmi. Niektóre rośliny są po prostu dla urozmaicenia. Ale to nie jest lokal Dwadziennie. Jest komunalny.

— To znaczy, że obejmuje całe Projekty? Voodoo i w ogóle? To było gorsze niż najstraszniejsze wyobrażenia Marshy.

— Nie… — Beauvoir zaśmiał się. — Na górze stoi meczet, jest parę tysięcy… może i dziesięć… rozrzuconych dookoła wściekłych baptystów, trochę kościoła sci… Jak zwykle. A jednak… — wyszczerzył zęby — to my mamy tradycję robienia tego, co należy. Ale jak się wszystko zaczęło na tym poziomie, to dłuższa historia. Jakieś osiemdziesiąt, sto lat temu ludzie, którzy projektowali te budowle, mieli ideę stworzenia czegoś możliwie samowystarczalnego. Chcieli hodować żywność. Ogrzewać się, wytwarzać energię itd. Ten budynek, jeśli zaczniesz wiercić dostatecznie głęboko, stoi na całej masie wód geotermicznych. Na dole jest naprawdę gorąco, chociaż nie dość, żeby uruchomić turbinę, więc nie można z tego produkować energii. Próbowali ją podciągnąć: na dachu jest setka rotorów Darieusa; nazywają je trzepaczkami. Zrobili sobie pompy wiatrowe, łapiesz? Jak na farmie. Dzisiaj i tak większość watów biorą z Agencji Energii Atomowej, jak wszyscy. A te wody geotermiczne pompują do góry, do wymiennika ciepła. Są zbyt zasolone, żeby je pić, więc wymienniki tylko podgrzewają waszą zwykłą jerseyską kranówe. Zresztą mnóstwo ludzi uważa, że i tak nie nadaje się do picia.

W końcu zbliżyli się do jakiejś ściany. Bobby obejrzał się. Płytkie kałuże na zabłoconym betonie podłogi odbijały gałęzie karłowatych drzew i nagie białe korzenie sięgające do tych naturalnych zbiorników hydroponicznych.

— Podgrzaną wodę przepompowują do zbiorników i hodują mnóstwo krewetek. Krewetki bardzo szybko rosną w ciepłej wodzie. A potem rurami w betonie pompują ją dalej, aż tutaj, żeby utrzymać temperaturę. Do tego miał służyć ten poziom: do hodowli hydroponicznego amarantu, sałaty i tak dalej. Potem pchają tę wodę do zbiorników hodowlanych sumów. Tam algi zżerają gówno krewetek, sumy zżerają algi i tak w kółko. A w każdym razie takie było założenie. Pewnie nie wpadli na to, że ktoś wlezie na dach i wykopie rotory, żeby zrobić miejsce na meczet. Innych zmian też nie przewidzieli. Ale wciąż można w Projektach dostać cholernie dobre krewetki. Suma też.

Dotarli do ściany. Była ze szkła, pokrytego kropelkami skondensowanej wilgoci. Kilka centymetrów za nią tkwiła kolejna ściana zrobiona z czegoś, co wyglądało jak arkusze zardzewiałej blachy. Z kieszeni szarej szaty Beauvoir wyłowił klucz i wsunął go w otwór w nagim duralowym wsporniku dzielącym dwie płaszczyzny okna. Gdzieś niedaleko z wyciem zbudził się do życia silnik. Szeroka stalowa okiennica szarpnięciami odsunęła się w górę i na boki, odsłaniając widok, jaki Bobby często sobie wyobrażał.

Musieli być pod dachem, wysoko, ponieważ mógłby cały Wielki Lunapark zakryć złożonymi dłońmi. Bloki Barrytown wyglądały jak szarobiałe grzyby sięgające aż po horyzont. Było już prawie ciemno i za ostatnim rzędem budynków dostrzegał różowy blask.

— Tam daleko widać Ciąg, prawda? To różowe?

— Zgadza się. Ale im bliżej się znajdziesz, tym mniej pięknie wygląda. Chciałbyś tam pojechać, Bobby? Graf Zero gotów wkroczyć do Ciągu?

— Jasne — przyznał Bobby, opierając dłonie o zapocone szkło. — Nie masz pojęcia…

Derma zużyła się już całkiem; plecy i pierś bolały jak diabli.

ROZDZIAŁ 14

NOCNY LOT

Kiedy nadeszła noc, Turner znów znalazł się na krawędzi.

Zdawało mu się, że już dawno tam nie był, ale kiedy zaskoczył, miał wrażenie, jakby nigdy nie odchodził. Krawędź była nadludzkim synchronicznym przepływem bodźców, jaki stymulanty naśladowały tylko w przybliżeniu. Mógł liczyć na coś takiego jedynie na pozycji, przed jakąś ważną ekstrakcją, tylko gdy sam dowodził, a i wtedy wyłącznie w ostatnich godzinach przed akcją.

Ale minęło już sporo czasu. W New Delhi sprawdzał zaledwie potencjalne trasy ucieczki dla kogoś z administracji, kto jeszcze sam nie był pewien, czy zmiana miejsca jest właśnie tym, na czym mu zależy. Gdyby wtedy Turner był na krawędzi, tamtej nocy na Chandni Chauk, może zdołałby odskoczyć przed taranem. Prawdopodobnie nie, ale na krawędzi przynajmniej by próbował.

A teraz na krawędzi zestawiał czynniki, które odgrywały rolę na pozycji, porównywał grupy drobnych problemów z pojedynczymi poważnymi. Jak dotąd tych drobnych mieli sporo, ale żadnych większych przeszkód. Lynch i Webber zaczynali skakać sobie do oczu, więc przydzielił zadania tak, żeby trzymać ich z dala od siebie. Przekonanie, że Lynch jest wtyczką Conroya, z początku instynktowne, teraz stawało się silniejsze. Na krawędzi instynkt wyostrzał się, nabierał cech magicznych. Nathan miał problemy z prymitywnymi szwedzkimi grzałkami do rąk: cokolwiek prostszego od obwodu elektronicznego sprawiało mu kłopoty. Turner polecił Lynchowi naładować je i uruchomić, a Nathan przenosił parami i zakopywał płytko co metr wzdłuż dwóch długich linii pomarańczowej taśmy.

Mikrosoft przysłany przez Conroya wypełnił mu umysł własnym uniyersum nieustannie zmieniających się czynników: prędkość powietrzna, wysokość, wychylenie, kąt podejścia, przeciążenia, kursy. Informacja stanu uzbrojenia samolotu była ciągłą, podświadomą litanią oznaczeń celów, linii spadku bomb, promieni przeszukiwania, zasięgu i sygnałów zwolnienia, stanu pocisków. Conroy dołączył do mikrosoftu prostą wiadomość: określenie czasu przybycia samolotu i potwierdzenie, że przewidziano miejsce dla dodatkowego pasażera.

Turner zastanawiał się, co teraz robi, co czuje Mitchell. Północnoamerykański kompleks Maas Biolabs został wyryty w sercu skalnej płyty wypchniętej z podłoża pustyni. Biosoftowe dossier ukazywało powierzchnię skały obramowaną oknami wieczoru. Budynek niczym mostek ogromnego statku płynął ponad wzniesionymi ramionami morza saguaros. Dla Mitchella było to więzienie i forteca, dom przez ostatnie dziewięć lat. Gdzieś w jego wnętrzu doskonalił metody hybrydowe, które od niemal stulecia wymykały się innym badaczom. Pracując z ludzkimi komórkami rakowymi i zarzuconym, niemal zapomnianym modelem syntezy DNA, stworzył nieśmiertelne komórki hybrydowe będące podstawowym narzędziem produkcyjnym nowej technologii, maleńkie fabryki biochemiczne bez końca formujące zaprojektowane molekuły, które potem, połączone, wbudowywano w nowe biochipy. Gdzieś w kompleksie Maasa Mitchell przeżywa teraz swoje ostatnie godziny w roli największej gwiazdy ich programu badawczego.

Turner spróbował sobie wyobrazić Mitchella, po przejściu do Hosaki prowadzącego całkiem inne życie. Nie było to łatwe. Czy kompleks badawczy w Arizonie tak bardzo się różnił od kompleksu na Honshu?

Podczas tego długiego dnia zdarzały się chwile, kiedy zakodowane wspomnienia Mitchella wzbierały w Turnerze i budziły dziwny lęk, który zdawał się nie mieć żadnego związku z bliską już operacją.