W słuchawce, szarpiąc mózg, zabrzmiał głos Sutcliffe'a:
— Turner! Co to było?
Gwiazdy świeciły dość jasno i w ich blasku dostrzegł Webber. Siedziała z pistoletem w rękach, opierając łokcie o kolana.
— Był wtyczką Conroya — oświadczył, opuszczając Smith Wessona.
— Jezu Chryste! — zawołała. — To ja jestem wtyczką Conroya.
— Miał linię na zewnątrz. Widziałem to już wcześniej.
Musiała powtórzyć dwa razy.
Głos Sutcliffe'a w głowie, potem Ramireza:
— Nadchodzi twój transport. Osiemdziesiąt kilometrów. Wszystko wygląda czysto. Mam echo dwadzieścia kilometrów na południowy południowy zachód. Jaylene mówi, że to bezzałogowy ładunek i leci dokładnie według planu. Nic więcej. O czym tak wrzeszczy Sut? Nathan mówi, że słyszał strzał. — Ramirez był włączony, większą część zmysłów przejęły dane z deku Maas-Neotek. — Nathan jest gotów z pierwszym impulsem.
Turner słyszał już zbliżający się samolot, hamujący przed lądowaniem na autostradzie. Webber wstała i szła ku niemu z pistoletem w dłoni. Sutcliffe wciąż zadawał to samo pytanie, raz po raz.
Podniósł rękę i dotknął mikrofonu.
— Lynch. Nie żyje. Samolot jest na miejscu. To wszystko.
I wtedy myśliwiec znalazł się nad nimi: lecący niewiarygodnie nisko czarny cień. Podchodził bez świateł. Na chwilę rozbłysła dysza hamująca. Takie lądowanie zabiłoby pilota. Potem usłyszeli dziwne trzaski naprężeń kadłuba z włókien węglowych. Turner dostrzegł zielone lśnienie instrumentów odbite w krzywiźnie owiewki kabiny.
— Spieprzyłeś — oświadczyła Webber.
Za jej plecami odskoczył właz modułu medycznego. W otworze stanęła zamaskowana postać w zielonym papierowym kombinezonie ochronnym. Światło wewnątrz było niebieskobiałe i jaskrawe; cień człowieka padał poprzez rzadki obłok pyłu wzniesionego przez lądujący myśliwiec.
— Zamknij! — krzyknęła Webber. — Jeszcze nie!
Klapa zaskoczyła, przesłaniając ostre światło. Wtedy oboje usłyszeli silnik motolotni. Po ryku odrzutowca wydawał się brzęczeniem ważki, szelestem cichnącym co chwilę, by wreszcie zamilknąć.
— Nie ma paliwa — stwierdziła Webber. — Ale jest już blisko. — Już jest — poinformował Turner, przyciskając laryngofon.
— Pierwszy impuls.
Maleńki samolocik przemknął szepcząc nad nimi: czarny trójkąt na tle gwiazd. Usłyszeli, że coś trzepocze w podmuchu cichego przelotu: może nogawki spodni Mitchella. Jesteś tam, pomyślał Turner. Zupełnie sam, w swoim najgrubszym ubraniu, z podczerwonymi goglami, które sam sobie zrobiłeś. Szukasz dwóch kropkowanych linii wyznaczonych dla ciebie grzałkami do rąk.
— Ty cholerny czubku — mruknął czując, że ogarnia go niezwykłe uczucie podziwu. — Naprawdę chciałeś się stamtąd wyrwać.
Wtedy właśnie wystrzeliła pierwsza flara, błysnęła z wesołym trzaskiem i magnezjowy płomień na białym spadochroniku zaczął powoli opadać ku pustyni. Niemal natychmiast pojawiły się dwa następne, a od zachodniego końca zabudowań zagrzechotały serie broni automatycznej. Kątem oka dostrzegł, jak Webber potykając się brnie przez krzaki w kierunku bunkra, ale wzrok skupiał na opadającej motolotni, jej jaskrawych pomarańczowo-niebieskich nylonowych skrzydłach i figurce w goglach skulonej wewnątrz otwartej kratownicy metalowych rurek, ponad kruchym trójkątem podwozia.
Mitchell.
Pod dryfującymi flarami teren był oświetlony jak boisko podczas meczu. Motolotnia przechyliła się i skręciła z leniwą gracją. Turner miał ochotę krzyczeć. Linia pocisków smugowych wytrysnęła białym łukiem spoza perymetru. Chybiła.
Posadź ją. Ląduj.
Biegł, przeskakując kępy krzaków, które chwytały go za kostki, za brzeg parki.
Flary. Światło. Teraz Mitchell nie może użyć gogli, nie widzi podczerwonego lśnienia grzałek. Zniżał się daleko od pasa. Przednie kółko zaczepiło o coś; motolotnia przekoziołkowała: zmięty, porwany motyl. I opadła w chmurze białego pyłu.
Na mgnienie oka przed hukiem dotarł do niego błysk eksplozji; ostry cień padł na jasne krzewy. Wstrząs poderwał Turnera i cisnął w dół. Padając zobaczył rozbity moduł chirurgiczny w kuli żółtych płomieni; wiedział, że to Webber użyła swojej rusznicy. Poderwał się natychmiast i ruszył biegiem, ściskając w dłoni rewolwer.
Do szczątków motolotni Mitchella dotarł w chwili, gdy zgasła pierwsza flara. Następna wystrzeliła łukiem znikąd i rozkwitła mu nad głową. Odgłosy strzałów nie cichły ani na chwilę. Przeczołgał się przez pogięty arkusz zardzewiałej blachy i znalazł leżącego pilota z twarzą ukrytą pod zaimprowizowanym hełmem i niezgrabnymi goglami. Gogle były umocowane do hełmu matowymi pasami taśmy montażowej. Rozrzucone ręce i nogi grubą warstwą okrywała ciemna odzież. Turner patrzył, jak jego własne palce zdrapują taśmę; dłonie były obcymi istotami, białymi podwodnymi stworami żyjącymi własnym życiem w niewyobrażalnej głębi jakiegoś pacyficznego rowu. Przyglądał się, jak gorączkowo zdzierają taśmę, gogle, hełm… Aż wszystko odleciało na bok i wilgotne od potu, długie kasztanowe włosy opadły na bladą twarz dziewczyny, rozmazując cieknącą z nozdrza strużkę krwi. Uniósł powieki, odsłaniając ślepe białka. A potem ciągnął ją, przerzucał w strażackim uchwycie i zataczał się w stronę, gdzie miał nadzieję znaleźć samolot.
Drugi wybuch wyczuł przez podeszwy tenisówek. I zobaczył idiotyczny uśmiech bryły plastiku na cyberprzestrzennym deku Ramireza. Tym razem nie było błysku, jedynie huk i ukłucie wstrząsu przez beton parkingu.
Nagle znalazł się w kabinie, wdychając zapach nowego samochodu, zapach długich łańcuchów monomerów — znajomy aromat nowoczesnej techniki. Dziewczyna była za nim: bezwładna lalka w objęciach siatki przeciwprzeciążeniowej, którą Conroy kupił w San Diego i kazał handlarzowi bronią zamontować za siatką pilota. Samolot drżał jak żywe stworzenie. Turner wsunął się głębiej w uprząż, namacał kabel, wyrwał z gniazda mikrosoft i wcisnął na miejsca złącze kabla.
Wiedza rozświetliła go niczym w grze zręcznościowej. Popłynął naprzód w samolotowej świadomości myśliwca. Czuł, jak elastyczna powłoka przekształca się przed ostrym startem. Owiewka kabiny zawyła cicho, zasuwając się na własnych serwomotorach. Uprząż anty-g nadęła się, unieruchamiając ręce i nogi. I rewolwer wciąż ściśnięty w dłoni.
— Startuj, sukinsynu.
Ale samolot już wiedział i przeciążenie uderzyło w niego, wbijając w ciemność.
— Straciłeś przytomność — powiedział samolot. Głos z chipa dźwiękowego przypominał nieco głos Conroya.
— Jak długo?
— Trzydzieści osiem sekund.
— Gdzie jesteśmy?
— Nad Nagos.
Zapłonął wyświetlacz HUD: kilkanaście zmieniających się ciągle liczb pod uproszczoną mapą granicy Sonora-Arizona. Niebo zajaśniało.
— Co to było?
Milczenie.
— Co to było?
— Czujniki wykazują eksplozję — odparł samolot. — Jej wielkość sugeruje taktyczną głowicę atomową, ale nie było impulsu elektromagnetycznego. Ośrodkiem zniszczenia był nasz punkt startowy.
Białe światło ściemniało i zgasło.
— Skasuj kurs — polecił.
— Skasowany. Proszę o nowe współrzędne.
— To rozsądne pytanie — mruknął Turner. Nie mógł odwrócić głowy, by spojrzeć na dziewczynę za sobą. Zastanawiał się, czy jeszcze żyje.
ROZDZIAŁ 15
PUDEŁKO
Marly śniła o Alainie: zmierzchało na kwietnej łące, a on objął dłońmi jej twarz, potem pieścił i skręcił jej kark. Leżała martwa, ale wiedziała, co robi. Całował ją całą. Zabrał pieniądze i klucze do jej pokoju. Błyszczały gwiazdy: ogromne, umocowane nad jasnymi polami, a ona ciągle czuła jego dłonie na szyi…