Tak. Roberts. Własność Amerykanina, który prowadził trzy inne galerie w Nowym Jorku. Drogie, ale już nie tak modne. Paco czekał pod ogromnym panelem, na którym, pod nierównym bezbarwnym lakierem, leżały w warstwach setki małych prostokątnych fotografii — takich, jakie wydają niektóre bardzo stare automaty na stacjach i przystankach autobusowych. Wszystkie przedstawiały młode dziewczyny. Odruchowo przeczytała nazwisko autora i tytuł pracy: Przeczytaj nam Księgę Imion Umarłych.
— Przypuszczam, że rozumie pani takie rzeczy — odezwał się posępnie Hiszpan.
Dzisiaj włożył z pewnością kosztowny niebieski garnitur skrojony w paryskim stylu ludzi interesu, białą jedwabną koszulę i bardzo angielski krawat, prawdopodobnie od Charveta. Teraz kelnera wcale nie przypominał. Na ramieniu trzymał włoską torbę z czarnej żebrowanej gumy.
— O co ci chodzi? — spytała.
— Imiona umarłych. — Ruchem głowy wskazał panel. — Sprzedawała pani takie rzeczy.
— Czego nie rozumiesz?
— Czasami mam wrażenie, że to wszystko, ta… kultura… jest tylko sztuczką. Pozorem. Przez całe życie w takim czy innym przebraniu służyłem señorowi… I ta praca miała swoje chwile satysfakcji, momenty tryumfu. Ale kiedy zlecał mi działanie na polu sztuki, nigdy nie odczuwałem satysfakcji. On to uosobienie bogactwa. Świat pełen jest przedmiotów pięknych. A mimo to señor poszukuje…
Wzruszył ramionami.
— Zatem wiesz, co ci się podoba. — Uśmiechnęła się do niego. — Dlaczego wybrałeś na miejsce spotkania tę galerię?
— Agent señora kupił tutaj jedno z pudełek. Nie czytała pani informacji, które przekazaliśmy w Brukseli?
— Nie — przyznała. — To mogłoby źle wpłynąć na moją intuicję. A Herr Virek płaci mi właśnie za intuicję.
Uniósł brwi.
— Przedstawię panią Picardowi. To menedżer. Może zdoła jakoś pomóc tej pani intuicji.
Przeprowadził ją przez pokój w stronę drzwi. Solidnie zbudowany Francuz w pogniecionym sztruksowym garniturze rozmawiał właśnie przez telefon. Na ekranie zauważyła kolumny liter i liczb: dzisiejsze notowania nowojorskiego rynku.
— Witam — powiedział mężczyzna. — Przepraszam, Estevez, to potrwa tylko chwilę.
Uśmiechnął się przepraszająco i wrócił do rozmowy. Marly przestudiowała notowania. Pollock znowu spadł. Tego aspektu sztuki nie potrafiła zrozumieć. Picard, jeśli tak nazywał się mężczyzna, rozmawiał z brokerem w Nowym Jorku, zlecając mu nabycie pewnej ilości „punktów” prac jakiegoś konkretnego artysty. „Punkt” mógł być zdefiniowany na wiele sposobów, zależnie od środka przekazu, jednak Picard prawie na pewno nie zobaczy dzieł, które kupuje. Jeśli twórca osiągnął odpowiedni status, oryginały prawdopodobnie przeleżą zapakowane w jakimś skarbcu i nikt nie będzie ich oglądał. Gdy minie jakiś czas, Picard sięgnie może po ten sam telefon i każe brokerowi sprzedawać.
W swojej galerii Marly sprzedawała oryginały. Zarabiała stosunkowo nieduże pieniądze, ale taka działalność miała w sobie jakieś emocjonalnie pozytywne zabarwienie. I oczywiście zawsze istniała szansa, że uśmiechnie się do niej szczęście. Uwierzyła, iż ta chwila nadeszła, kiedy Alain przedstawił fałszywego Cornella jako wspaniałe przypadkowe znalezisko. Cornell miał swoje miejsce na tablicach brokerów i jego „punkty” stały bardzo wysoko.
— Picard — rzucił Paco, jakby zwracał się do lokaja. — To jest Marly Krushkova. Señor zlecił jej sprawę tych anonimowych pudełek. Pewnie zechce ci zadać kilka pytań.
— Enchantez. — Picard uśmiechnął się ciepło, ale miała wrażenie, że dostrzega zimny błysk w jego oczach. Prawdopodobnie usiłował powiązać jej nazwisko z jakimś stosunkowo świeżym skandalem.
— Jak rozumiem, pańska galeria dokonała tej transakcji.
— Tak — potwierdził. — Wystawiliśmy dzieło w naszych salach w Nowym Jorku. Otrzymaliśmy kilka propozycji. Postanowiliśmy jednak dać mu dzień w Paryżu… — Rozpromienił się. — A pani pracodawca sprawił, że decyzja okazała się bardzo owocna. Jak się miewa Herr Virek, Estevez? Nie widzieliśmy go od kilku tygodni.
Marly zerknęła na Paco, ale twarz miał spokojną, całkowicie opanowaną.
— Señor czuje się dobrze, jak przypuszczam — oświadczył.
— To doskonale — odparł Picard z nieco przesadnym entuzjazmem. Zwrócił się do Marly. — Wspaniały człowiek. Legenda. Wielki mecenas. Wielki uczony.
Marly zdawało się, że słyszy westchnienie Paco.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie wasz nowojorski oddział zdobył dzieło, o którym mowa?
Picard wyraźnie się zmartwił. Spojrzał na Paco, potem znowu na Marly.
— Nie wie pani? Nie powiedzieli pani?
— Proszę, żeby pan mi powiedział.
— Nie — rzekł Picard. — Przykro mi, ale nie mogę. Widzi pani, my sami nie wiemy.
Marly przyjrzała mu się zdumiona.
— Przepraszam bardzo, ale nie całkiem rozumiem, jak to możliwe…
— Ona nie czytała raportu, Picard. Opowiedz jej. Dobrze wpłynie na jej intuicję, jeśli usłyszy to od ciebie.
Picard spojrzał na Paco niespokojnie, ale zaraz się opanował.
— Oczywiście — zapewnił. — Z przyjemnością…
— Myślisz, że to prawda? — spytała, kiedy wyszli z powrotem na Foubourg St. Honoré i światło słońca. W tłumie kłębili się japońscy turyści.
— Sam byłem w Ciągu — odparł Paco. — Rozmawiałem z każdym, kto miał do czynienia z tą sprawą. Roberts nie zostawił żadnych zapisków z tej transakcji, chociaż normalnie nie był bardziej tajemniczy niż każdy inny handlarz sztuką.
— A jego śmierć była przypadkowa?
Włożył parę okularów porsche'a.
— Tak przypadkowa, jak zwykle bywa taka śmierć. Nie możemy odkryć, gdzie znalazł to dzieło. Trafiliśmy na nie tutaj. Wszystkie próby pójścia jego śladem kończą się na Robertsie, a Roberts nie żył wtedy już od roku. Picard zapomniał pani powiedzieć, że niewiele brakowało, a stracilibyśmy pudełko. Roberts trzymał je w swoim wiejskim domu, razem z innymi przedmiotami, które jego spadkobiercy uznali za zwykłe ciekawostki. Chcieli już sprzedać całość na publicznej aukcji. Czasem żałuję, że do tego nie doszło.
— Te inne przedmioty — wtrąciła, równając z nim krok. — Co to było?
Uśmiechnął się.
— Sądzi pani, że nie odnaleźliśmy ich co do jednego? Odnaleźliśmy. Były to… — Zmarszczył brwi, z przesadą demonstrując wysiłek pamięci — …niezbyt interesujące przykłady współczesnej sztuki ludowej.
— Czy Roberts wcześniej interesował się takimi rzeczami?
— Nie. Ale mniej więcej rok przed śmiercią wystąpił o przyjęcie do Institut de l'Art Brut. Tutaj, w Paryżu. Został też opiekunem kolekcji Aeschmanna w Hamburgu.
Marly skinęła głową. Kolekcja Aeschmanna była zbiorem dzieł psychopatów.
— Jesteśmy prawie pewni — mówił dalej Paco, chwytając ją za łokieć i kierując za róg, w boczną uliczkę — że nie próbował wykorzystać środków żadnej z tych instytucji. Chyba że zatrudnił pośrednika, ale uważamy to za mało prawdopodobne. Señor, oczywiście, wynajął kilkudziesięciu specjalistów, by przebadali ich rejestry. Bezskutecznie.
— Powiedz mi — poprosiła — dlaczego Picard sądzi, że niedawno widział Herr Vireka? Jak to możliwe?
— Señor jest bogaty. Señor dysponuje wieloma środkami manifestacji.
Przez drzwi w chromowej ramie weszli do wielkiej sali lśniącej lustrami, butelkami i automatami do gier. Lustra zmieniały rozmiary pomieszczenia; na tyłach widziała odbicie chodnika, nogi przechodniów, błysk słońca na feldze samochodu. Paco skinął głową sennemu, jakby pogrążonemu w letargu mężczyźnie za barem i wziął ją za rękę, prowadząc między gęsto rozstawionymi plastikowymi stolikami.