— Może pani tutaj odebrać telefon od Alaina — powiedział. — Udało nam się przełączyć linię z mieszkania pani przyjaciółki.
Przysunął jej krzesło — odruch zawodowej uprzejmości, który sprawił, że zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę nie był kiedyś kelnerem. Postawił swoją torbę na stoliku.
— Przecież zobaczy, że jestem gdzie indziej — zaprotestowała. — A jeśli wygaszę ekran, zacznie coś podejrzewać.
— Nie zobaczy. Wygenerowaliśmy cyfrowy obraz pani twarzy z odpowiednim tłem. Prześlemy to na ekran jego telefonu.
Wyjął z torby i rozstawił na blacie elegancki przenośny aparat. Cienki jak papier polikarbonowy ekran wysunął się bezgłośnie z górnej części i natychmiast zesztywniał. Kiedyś widziała, jak motyl wychodzi na świat i podziwiała transformację jego schnących skrzydełek.
— Jak to jest zrobione? — spytała, ostrożnie dotykając ekranu. Przypominał cienką stalową blachę.
— To jedna z nowych odmian polikarbonu — wyjaśnił. — Produkt Maasa…
Telefon zamruczał dyskretnie. Paco poprawił go nieco i sam przeszedł na drugą stronę stołu.
— Pani telefon — powiedział. — Proszę pamiętać, jest pani w domu!
Wyciągnął rękę i musnął kryty tytanem przycisk.
Mały ekran wypełniły twarz i ramiona Alaina. Ciemne pasy i marne oświetlenie obrazu świadczyło, że rozmowa toczy się z budki telefonicznej.
— Dzień dobry, moja droga — zaczął.
— Dzień dobry, Alain.
— Jak się miewasz, Marly? Mam nadzieję, że zdobyłaś te pieniądze, o których rozmawialiśmy. — Widziała, że ma na sobie jakąś kurtkę, ciemną, ale nie rozpoznała jej. — Twojej współlokatorce przydałby się kurs sprzątania — dodał, zerkając ponad jej ramieniem.
— Nigdy w życiu nie posprzątałeś pokoju — przypomniała. Z uśmiechem wzruszył ramionami.
— Każde z nas ma swoje talenty. Zdobyłaś dla mnie pieniądze, Marly?
Zerknęła na Paco, który przytaknął.
— Tak — powiedziała. — Oczywiście.
— To wspaniale, Marly. Po prostu cudownie. Jest tylko jeden mały kłopot.
Wciąż się uśmiechał.
— Jakiż to?
— Moi informatorzy podwoili cenę. W konsekwencji ja także muszę podwoić.
Paco kiwnął głową. On także się uśmiechał.
— Trudno. Oczywiście, będę musiała zapytać…
Mdliło ją na jego widok. Chciała jak najszybciej się rozłączyć.
— A oni, oczywiście, wyrażą zgodę.
— Gdzie się spotkamy?
— Zadzwonię jeszcze raz, o piątej — obiecał. Wizerunek skurczył się do pojedynczej plamki zieleni, po czym i ta zniknęła.
— Wygląda pani na zmęczoną — zauważył Paco, kiedy złożył ekran i schował telefon do torby. — Po rozmowie z nim wydaje się pani starsza.
— Naprawdę?
Nie wiedziała dlaczego, ale nagle zobaczyła ten panel u Robertsa, te wszystkie twarze. Przeczytaj nam Księgę Imion Umarłych. Wszystkie Marly, pomyślała, wszystkie dziewczęta, którymi byłam przez długi okres młodości.
ROZDZIAŁ 16
LEGBA
— Hej, dupku! — Rhea niezbyt delikatnie dźgnęła go palcem w żebra. — Rusz tyłek.
Wracał do siebie walcząc z szydełkową narzutą, z na wpół uformowanymi sylwetkami nieznanych wrogów. Z mordercami swojej matki. Był w pomieszczeniu, którego nie znał; w pokoju, który mógł się znajdować wszędzie. Mnóstwo luster w plastikowych złoconych ramach. Aksamitne szkarłatne tapety. Wiedział, że w ten sposób dekorują swoje pokoje Gothicy, jeśli ich na to stać, ale widział też, że ich rodzice urządzają w tym stylu całe mieszkania. Rhea rzuciła na materac kłąb ubrań i wcisnęła ręce w kieszenie czarnej skórzanej kurtki.
Różowe i czarne kwadraty narzuty opinały jego pierś. Spuścił wzrok i zobaczył segmentowy kadłub stonogi zanurzonej w szerokiej na palec różowej bliźnie. Beauvoir mówił, że to paskudztwo przyspiesza gojenie… Ostrożnie dotknął świeżej tkanki; była czuła, ale do wytrzymania. Spojrzał na Rheę.
— Sama rusz tyłkiem na tym — mruknął, wystawiając palec. Przez kilka sekund patrzeli na siebie wrogo ponad sterczącym środkowym palcem Bobby'ego. Potem roześmiała się.
— No dobra — powiedziała. — Masz rację. Nie będę się ciebie czepiać. Ale przejrzyj te rzeczy i załóż coś. Niedługo przyjedzie po ciebie Lucas, a on nie lubi czekać.
— Tak? Na mnie zrobił wrażenie spokojnego gościa.
Zaczął przeglądać ubrania. Odłożył czarną koszulę w drobny wzorek nadrukowany wyblakłym złotem, kurtkę z czerwonej satyny z imitującymi skórę białymi frędzlami wzdłuż rękawów, czarny obcisły kostium z płytkami jakiegoś przejrzystego materiału…
— Zaraz! — zawołał. — Skąd wzięłaś te ciuchy? Nie mogę czegoś takiego włożyć…
— To mojego młodszego brata — wyjaśniła Rhea. — Z zeszłego roku. I lepiej wciągnij coś na swój biały tyłek, zanim zjawi się Lucas. Chwila… To moje! — Wyrwała mu kostium, jakby się bała, że zechce go ukraść.
Wciągnął czarno-złotą koszulę i zaczął zapinać wypukłe zatrzaski z imitacji masy perłowej. Znalazł parę czarnych dżinsów, ale okazały się workowate, z wymyślnymi naszywkami i chyba całkiem bez kieszeni.
— Nie masz innych spodni?
— Jezu… — jęknęła. — Widziałam ciuchy, które obrał z ciebie Pye. Nie jesteś z żurnala mody, chłopie. Ubierz się, co? Nie chcę kłopotów z Lucasem. Dla ciebie może być spokojny, ale to tylko znaczy, że masz coś, na czym mu zależy. I to bardzo, bo się stara. Ja na pewno nic nie mam, więc ze mną nie będzie się pieścił.
Stanął niepewnie obok materaca i spróbował zapiąć czarne dżinsy.
— Nie ma zamka… — Obejrzał się na nią.
— Guziki. Gdzieś tam je znajdziesz. To się nazywa: styl.
Bobby odszukał guziki. Była to wymyślna konstrukcja i zastanowił się, co by zrobił, gdyby szybko musiał się wysikać. Obok materaca zauważył czarne nylonowe sandały i wsunął je na stopy.
— Co z Jackie? — zapytał. Poczłapał do miejsca, gdzie mógł się przejrzeć w lustrze ze złotą ramą. — Czy z nią Lucas się pieści?
Obserwował jej odbicie. Coś przemknęło po jej twarzy.
— O co ci chodzi?
— Beauvoir mówił, że ona jest koniem…
— Zamknij się — przerwała mu cicho i z naciskiem. — To sprawa Beauvoira, że opowiada ci takie rzeczy. Ale poza tym nie ma tu o czym gadać. Rozumiesz? To rzeczy tak paskudne, że wolałbyś wrócić na tę ulicę, gdzie pocięli ci tyłek.
Patrzył w jej szeroko otwarte, ciemne oczy, ukryte pod szerokim rondem kapelusza.
— Dobra — mruknął po chwili. — Dzięki.
Bawił się kołnierzykiem koszuli. Postawił go, potem ułożył z powrotem, układał na różne sposoby.
— A wiesz… — Rhea przechyliła głowę w bok. — Jak już wciągniesz na siebie trochę ciuchów, to nie wyglądasz źle… Tyle że oczy masz jak dwie dziury wysikane w śnieżnej zaspie…
— Lucas — zapytał Bobby, kiedy weszli do windy — czy wiesz, kto właściwie skasował moją staruszkę?
Nie to pytanie zamierzał zadać. Samo wypłynęło na powierzchnię, niby bąbel bagiennego gazu.
Lucas przyglądał mu się dobrotliwie. Pociągłą twarz miał gładką i czarną. Czarny, świetnie skrojony garnitur wyglądał jak świeżo wyprasowany. W ręku trzymał grubą laskę ze lśniącego drewna; czarno-czerwone słoje układały się w fale, a u góry tkwiła duża, mosiężna gałka. Wybiegały z niej długie na palec pasy mosiądzu, gładko wpasowane w powierzchnię drewna.