— No więc… To naprawdę ciekawe, ale chyba nie wszystko rozumiem.
— Czego nie rozumiesz?
— Nie bardzo wiem, o co chodzi z tym voodoo…
Lucas uniósł brwi.
— Właściwie to wasza sprawa, co chcecie kupić… znaczy, w co wierzyć. Prawda? Ale najpierw Beauvoir mówi o robocie, o technice, o jakiej w życiu nie słyszałem, a potem nagle zaczyna o abrakadabrach, duchach, wężach i… i…
— I o czym?
— Koniach — dokończył Bobby przez zaciśnięte gardło.
— Bobby, czy wiesz, co to są metafory?
— Części? Jak kondensatory?
— Nie. Mniejsza więc o metafory. Kiedy Beawoir i ja mówimy o loa i ich wierzchowcach, jak nazywamy tych nielicznych, których loa zechcą dosiadać, powinieneś wiedzieć, że mówimy w dwóch językach jednocześnie. Jeden z nich już znasz. To język techniki… roboty, jak to nazwałeś. Używamy może innych słów, ale mówimy o technice. Może nazywamy Ougou Feray coś, co ty nazwałbyś łodołamaczem. Rozumiesz? Ale równocześnie, tymi samymi słowami, mówimy o innych sprawach. I tych nie rozumiesz. Nie musisz.
Odłożył wykałaczkę. Bobby zaczerpnął powietrza.
— Beauvoir powiedział, że jackie jest wierzchowcem węża. Węża zwanego Danbala. Przetłumaczysz mi to na technikę?
— Oczywiście. Wyobraź sobie Jackie jako dek, Bobby. Dek cyberprzestrzeni, bardzo ładny, z pięknymi łydkami… — Lucas uśmiechnął się, a Bobby zarumienił. — Wyobraź sobie Danbalę, którego niektórzy nazywają wężem, jako program. Powiedzmy: jako lodołamacz. Danbala wtyka się w dek Jackie. Jackie tnie lód. To wszystko.
— No dobra. — Bobby'emu zaczynało się to klarować. — A czym jest matryca? Jeśli ona jest dekiem, a Danbala programem, to czym jest cyberprzestrzeń?
— Światem — wyjaśnił Lucas.
— Stąd lepiej pójdziemy pieszo — stwierdził Lucas.
Rolls zahamował bezgłośnie i jedwabiście gładko. Lucas wstał, zapinając marynarkę.
— Ahmed zwraca uwagę — dodał.
Chwycił laskę. Drzwi brzęknęły cicho, zwalniając zamek.
Bobby wysiadł za nim, prosto w charakterystyczny zapach Ciągu, bogaty amalgamat stęchłych wyziewów metra, starożytnej sadzy i rakotwórczego aromatu świeżych plastików, a wszystko podszyte węglowodorowym posmakiem bezprawnych paliw kopalnych. Wysoko w górze, w odbitym świetle lamp łukowych, dwie trzecie różowego wieczornego nieba przesłaniała nie dokończona kopuła Fullera; jej ostra krawędź była niczym złamany, szary plaster miodu. Układanka kopuł Ciągu generowała własne, przez nikogo nie planowane mikroklimaty; były obszary kilku przecznic, gdzie z poczerniałych od sadzy geodezyjnych kopuł bez przerwy opadała mżawka kondensacji; były fragmenty wielkiej kopuły słynne z nieustannych wyładowań elektrostatycznych — tej szczególnej, miejskiej odmiany błyskawic. Dmuchał silny wiatr, ciepły i niosący tumany pyłu, mający pewnie jakiś związek ze zmianami ciśnienia w systemie metra obejmującym całą długość Ciągu.
— Pamiętaj, co ci mówiłem — odezwał się Lucas, mrużąc oczy przed pyłem. — Ten człowiek jest czymś więcej niż się wydaje. A nawet gdyby był jedynie tym, kim się wydaje, i tak winien mu jesteś szacunek. Jeśli chcesz zostać kowbojem, to za chwilę poznasz legendę tego fachu.
— Dobra… — Odskoczył, by wyminąć poszarzałą wstęgę wydruku, która próbowała owinąć mu się wokół kostek. — To ten, od którego ty i Beauvoir kupiliście…
— Nie! Nie zapominaj, o czym rozmawialiśmy. Jeśli mówisz otwarcie na ulicy, równie dobrze możesz wydrukować te słowa na plakatach…
Bobby skrzywił się, ale kiwnął głową. Niech to diabli! Bez przerwy nawalał. Szedł w towarzystwie potężnego operatora, tkwiącego po szyję w jakichś dziwnych interesach, a cały czas zachowywał się jak wilson. Operator. To odpowiednie określenie dla Lucasa, i dla Beauvoira też. Cała ta gadka o voodoo, uznał, to taka zagrywka, której próbują na ludziach. W rollsie Lucas zaczął jakąś długą historię o Legbie, który — jak stwierdził — jest loa komunikacji, „panem dróg i ścieżek”, a ulubieńcem Legby jest człowiek, do którego się z Bobbym wybierają. Kiedy Bobby spytał, czy to oungan, Lucas zaprzeczył. Wyjaśnił, że ten człowiek szedł z Legbą przez całe życie, tak blisko, że nawet nie wiedział o loa obok siebie, jakby był jego częścią, jego cieniem. I ten człowiek, poinformował Lucas, sprzedał im soft, który Dwadziennie wypożyczył Bobby'emu…
Lucas skręcił za róg i zatrzymał się. Bobby stanął tuż za nim. Byli przed frontem poczerniałego budynku z oknami od dziesięcioleci zabitymi arkuszami pordzewiałej blachy. Część parteru służyła kiedyś jako sklep; brud oblepiał popękane szyby wystawowe. Drzwi między martwymi wystawami zostały wzmocnione taką samą blachą, jaka zasłaniała okna na wyższych piętrach. Bobby'emu zdawało się, że dostrzega w mroku za szybą po lewej stronie jakiś znak, stary neon pochylony na ukos. Lucas stał nieruchomo przed drzwiami; jego twarz była bez wyrazu, czubek laski opierał się o chodnik, obie dłonie wsparł o mosiężną gałkę.
— Pierwsze, czego musisz się nauczyć — powiedział tonem człowieka, który cytuje przysłowie — to, że zawsze trzeba czekać.
Bobby'emu zdawało się, że coś skrobie za drzwiami. Potem zadzwonił łańcuch.
— Zadziwiające — mruknął Lucas. — Całkiem jakby się nas spodziewał.
Drzwi uchyliły się o dziesięć centymetrów na dobrze nasmarowanych zawiasach, a potem zatrzymały nagle. Spojrzało na nich oko, nie mrugające, zawieszone w szczelinie ciemności i kurzu. Bobby'emu wydało się z początku, że to oko jakiegoś dużego zwierzęcia: tęczówka miała dziwny, brunatnożółty odcień, poplamione i przekrwione białko i jeszcze bardziej zaczerwienioną dolną powiekę.
— Człowiek hoodoo — zabrzmiał głos z niewidocznej twarzy, do którego należało oko. — Człowiek hoodoo i jakiś mały gówniarz… — Rozległ się okropny bulgot, jakby ktoś z ukrytych zakątków odsysał antyczną flegmę. Potem człowiek splunął. — No dobra, Lucas, wchodź. — Coś zgrzytnęło i drzwi uchyliły się do wewnątrz. — Jestem bardzo zajęty…
Ostatnie słowa zabrzmiały z odległości metra, jakby właściciel oka cofał się przed światłem padającym przez otwarte drzwi.
Lucas przestąpił próg. Bobby niemal następował mu na pięty. Poczuł, że drzwi za nim zamknęły się gładko. Nagła ciemność zjeżyła mu włoski na przedramionach: wydawała się żywa, zapełniona i gęsta, jakby świadoma.
Potem zapłonęła zapałka, zasyczała i zaskwierczała jakaś lampa gazowa. Bobby wpatrywał się w twarz za latarnią, gdzie czekało przekrwione żółte oko wraz ze swoim bliźniakiem. Ta twarz chyba nie była maską, choć bardzo chciałby w to uwierzyć.
— Nie sądzę, żebyś się nas spodziewał, Finn — zaczął Lucas.
— Jeśli musisz wiedzieć… — Na twarzy pojawiły się duże, równe, żółte zęby. — Wychodziłem właśnie poszukać czegoś do jedzenia.
Gospodarz wyglądał, jakby potrafił przeżyć na diecie z zetlałej wykładziny albo ryjąc cierpliwie w brunatnej pulpie drzewnej napęczniałych od wilgoci książek, leżących w stosach do wysokości ramienia po obu stronach tunelu.
— Kim jest tej gówniarz, Lucas?
— Wiesz, Finn, Beauvoir i ja mamy kłopoty z czymś, co w dobrej wierze nabyliśmy od ciebie.
Lucas podniósł laskę i ostrożnie dotknął groźnej z wyglądu przewieszki rozsypujących się paperbacków.
— Coś podobnego… — Finn z udawaną troską ściągnął szare wargi. — Nie baw się tymi pierwszymi wydaniami, Lucas. Jeśli je zrzucisz, zapłacisz za nie.
Lucas cofnął laskę. W świetle lampy błysnęło jej wypolerowane okucie.
— A więc macie kłopoty — podjął Finn. — To zabawne, Lucas, diabelnie zabawne. — Policzki miał zszarzałe, pocięte głębokimi ukośnymi zmarszczkami. — Ja też mam kłopoty i to trzy naraz. Rano jeszcze ich nie miałem. Co robić, takie jest życie…