Odstawił syczącą lampę na opróżnioną metalową szafkę, a z kieszeni czegoś, co mogło kiedyś być tweedową marynarką, wyłowił pomiętego papierosa bez filtra.
— Moje trzy kłopoty są na górze. Może chcecie je sobie obejrzeć?
O podstawę lampy zapalił drewnianą zapałkę, a od niej papierosa. W powietrzu rozszedł się ostry zapach czarnego kubańskiego tytoniu.
— Sam wiesz… — Finn przekroczył pierwsze zwłoki. — Już od bardzo dawna prowadzę tu interesy. Zawsze w tym samym miejscu. Wszyscy mnie znają. Wiedzą, że tu jestem. Kupujesz od Finna, to znaczy wiesz, od kogo kupujesz. Zawsze udzielam gwarancji na swój towar…
Bobby przyglądał się zwróconej ku górze twarzy martwego mężczyzny, patrzył w zmętniałe oczy. Coś się nie zgadzało w kształcie torsu, w sposobie ułożenia ciała pod czarnym ubraniem. Japońska twarz bez wyrazu, martwe oczy…
— I przez cały ten czas — mówił dalej Finn — wiesz, ilu było takich durniów, co próbowali się tu dostać i mnie załatwić? Ani jednego. Aż do dzisiaj rano. A teraz mam już trzech… To znaczy… — rzucił Bobby'emu wrogie spojrzenie. — Znaczy, nie licząc tego gówniarza, chociaż…
Wzruszył ramionami.
— Trochę jest pokręcony — zauważył Bobby, nie spuszczając wzroku z pierwszego trupa.
— To dlatego, że w środku jest jak karma dla psów. — Finn uśmiechnął się złośliwie. — Sama miazga.
— Finn kolekcjonuje egzotyczną broń — wyjaśnił Lucas. Czubkiem laski trącił nadgarstek drugich zwłok. — Przeskanowałeś ich, czy nie mają implantów?
— Tak. Piekielna robota. Musiałem ich zanieść na zaplecze. Nic, poza tym, czego można by oczekiwać. To tylko grupa uderzeniowa. — Hałaśliwie zassał powietrze przez zęby. — Ale dlaczego ktoś chciałby mnie zdjąć?
— Może sprzedałeś im bardzo kosztowny produkt, który nie spełnił oczekiwań — podpowiedział Lucas.
— Lucas, nie sugerujesz, mam nadzieję, że to ty ich przysłałeś — odparł spokojnie Finn. — Chyba że chcesz zobaczyć, jak robię tę sztuczkę z psią karmą.
— Czy powiedziałem, że sprzedałeś nam coś, co nie działa?
— „Napotkaliśmy trudności”. Tak powiedziałeś. A co takiego ostatnio ode mnie kupowaliście?
— Przykro mi, Finn, ale nie są od nas. Przecież wiesz.
— Tak, chyba wiem. No to co cię do mnie sprowadza, Lucas? Wiesz, że ostatni towar nie był objęty zwykłą gwarancją…
— A wiesz — mruknął Finn, kiedy wysłuchał opowieści o przerwanej akcji Bobby'ego w cyberprzestrzeni — jest w tym coś diabelnie dziwnego. — Wolno pokręcił swą wąską, niezwykle wydłużoną głową. — Kiedyś tak nie było. — Zerknął na Lucasa. — Widzicie to chyba, co?
Siedzieli przy kwadratowym białym stole w białym pokoju, tuż za zagraconym wejściem. Podłogę pokrywały białe szpitalne antypoślizgowe kafelki, a ściany — szerokie płyty zmatowiałego plastiku, wypełnione gęstymi warstwami obwodów przeciwpodsłuchowych. W porównaniu z tunelem wejścia, pokój wydawał się szpitalnie czysty. Wokół stołu, niczym abstrakcyjne rzeźby, stało kilka duralowych trójnogów najeżonych czujnikami i układami skanującymi.
— Co widzimy? — zapytał Bobby.
Za każdym powtórzeniem swojej historii coraz mniej czuł się jak wilson. Czuł się ważny.
— Nie ty, dupku — odparł znużonym głosem Finn. — On. Ważniak z hoodoo. On wie. Widzi, że nie jest już tak samo. Siedzę w tym fachu od zawsze. Zaczynałem dawno temu. Jeszcze zanim istniała matryca, a przynajmniej zanim ludzie wiedzieli, że istnieje. — Popatrzył na Bobby'ego. — Mam parę butów starszych od ciebie, więc dlaczego do diabła miałbym się spodziewać, że coś widzisz? Kowboje istnieją od kiedy istnieją komputery. Pierwsze komputery zbudowali, żeby łamać niemiecki lód, zgadza się? Łamacze szyfrów. Czyli, gdyby spojrzeć na to w ten sposób, lód był jeszcze zanim powstały komputery.
Zapalił piętnastego tego wieczoru papierosa; dym zaczął wypełniać niewielki pokój.
— Lucas wie, na pewno. Od siedmiu czy ośmiu lat dziwne rzeczy dzieją się na obwodach kowbojskich konsoli. Nowi dżokeje zawierają układy z czymś… Prawda, Lucas? Tak, pewno że wiem; ciągle potrzebny im hard i soft, ciągle muszą być szybsi niż wąż na lodzie. Ale wszyscy mają sprzymierzeńców. A w każdym razie wszyscy, którzy mają pojęcie o cięciu lodu. Zgadza się, Lucas?
Lucas wyjął z kieszeni swoją złotą wykałaczkę i zajął się tylnym trzonowcem. Twarz miał mroczną i poważną.
— Trony i dominia… — westchnął niezbyt zrozumiale Finn. — Tak, są tam dziwne rzeczy. Duchy, głosy. Dlaczego nie? W oceanach żyły syreny i cały ten chłam, w my tu mamy morze krzemowe, nie? Pewno, to tylko projektowana halucynacja, której wszyscy zgodziliśmy się doznawać. Ale każdy, kto się włączy, wie, wie jak cholera, że to cały wszechświat. I co roku jest bardziej zatłoczony, podobny do…
— Dla nas — wtrącił Lucas — świat zawsze działał w ten sposób.
— Tak — zgodził się Finn. — I mogliście od razu się do niego włączyć, mówić ludziom, że to, z czym zawieracie układy, to te same wasze bóstwa z buszu…
— Boscy Jeźdźcy.
— Jasne. Może nawet w to wierzysz. Ale ja jestem już stary i pamiętam czasy, kiedy było inaczej. Gdybyś dziesięć lat temu w Eleganckiej Porażce próbował opowiedzieć któremuś z lepszych dżokejów, że gadasz w matrycy z duchami, wzięliby cię za wariata.
— Wilsona — wtrącił Bobby. Czuł się pozostawiony na uboczu i już wcale nie tak ważny.
Finn spojrzał na niego nie rozumiejąc.
— Kogo?
— Wilsona. Frajera. To takie powiedzenie szpanerów.
Znowu to zrobił. A niech to…
Finn przyjrzał mu się z dziwną miną.
— Jezu… Tak to nazywacie? Chryste, znałem tego faceta…
— Kogo?
— Bodine'a Wilsona. Pierwszy mój znajomy człowiek, który skończył jako przenośnia.
— Był głupi? — zapytał Bobby i natychmiast tego pożałował.
— Głupi? Nie, cholera. Był sprytny jak diabli. — Finn zgasił papierosa w popękanej, ceramicznej popielniczce Campari. — Po prostu pechowiec i tyle. Pracował kiedyś z Dixie Płaszczakiem…
Żółte przekrwione oczy zapatrzyły się w przestrzeń.
— Finn — odezwał się Lucas. — Skąd wziąłeś ten lodołamacz, który nam sprzedałeś?
Finn spojrzał na niego chłodno.
— Czterdzieści lat w tym interesie, Lucas. Wiesz, ile razy zadawali mi to pytanie? Wiesz, ile razy byłbym już trupem, gdybym odpowiedział?
Lucas kiwnął głową.
— Uznaję twój argument. Ale pozwól, że przedstawię ci swój. — Niczym miniaturowy sztylet wymierzył w Finna wykałaczkę. — Siedzisz tu z nami i nawijasz, ponieważ sądzisz, że ci trzej sztywni na górze mają jakiś związek z lodołamaczem, który nam sprzedałeś. I bardzo byłeś zainteresowany, kiedy Bobby opowiadał, jak ktoś skasował mieszkanie jego matki. Prawda?
— Może… — Finn odsłonił zęby.
— Ktoś ma cię na swojej liście, Finn. Ci trzej martwi ninje na górze kosztowali kogoś masę forsy. Kiedy nie wrócą, ktoś spróbuje znowu, tym razem bardziej na serio.
Przekrwione żółte oczy mrugnęły.
— Byli napakowani sprzętem. Gotowi do zamachu, ale jeden miał też inne rzeczy. Do zadawania pytań. — Poplamione nikotyną palce o kolorze zbliżonym do barwy skrzydeł karalucha potarły krótką górną wargę. — Dostałem go od Wigana Ludgate'a — rzekł. — Wiga.