— Na przykład jakich? — spytał Bobby.
— Trzymaj gówniarza od tego z daleka — rzucił Finn, wciąż patrząc na Lucasa. — To było jeszcze zanim wy się pojawiliście, nowy zespół hoodoo. Wiedziałem, że ta uliczna samuraj dostała robotę u jakiegoś typa z Sił Specjalnych, przy którym Wig był całkiem normalny. Ona i ten kowboj, którego wygrzebali gdzieś w Chibie, szukali właśnie czegoś takiego. Może znaleźli. Ostatni raz widziałem ich w Istambule. Parę lat temu słyszałem, że mieszkała w Londynie. Kto to wie? Minęło siedem, może osiem lat.
Finn wydał się nagle zmęczony i stary, bardzo stary. Według Bobby'ego przypominał teraz zmumifikowanego szczura, poruszanego sprężynami na ukrytych sznurkach. Wyjął z kieszeni zegarek z pękniętym szkiełkiem, na jednym zatłuszczonym skórzanym pasku. Sprawdził czas.
— Jezu! Więcej ze mnie nie wyciągniesz, Lucas. Za dwadzieścia minut wpadnie tu paru moich kumpli z banku organów. Mamy pogadać o pewnym drobnym interesie.
Bobby pomyślał o ciałach na górze. Leżały tam cały dzień.
— Spokojnie — rzucił Finn, widząc wyraz jego twarzy. — Banki organów są świetne, kiedy trzeba się czegoś pozbyć. To ja im płacę. Tym sierotom na górze nie zostało już wiele organów…
Roześmiał się.
— Mówiłeś, że jest bliski… Legby? A według ciebie i Beauvoira, Legba to ten, który mi przyniósł szczęście, kiedy trafiłem na czarny lód?
Niebo rozjaśniało się za nierówną krawędzią kopuły geodezyjnej.
— Tak — potwierdził Lucas. Był wyraźnie zamyślony.
— Ale on chyba nie wierzy w takie rzeczy.
— To bez znaczenia — wyjaśnił Lucas, kiedy pojawił się rolls. — Zawsze był bliski tych spraw.
ROZDZIAŁ 17
WIEWIÓRCZY GAJ
Samolot zszedł na ziemię w pobliżu dźwięku płynącej wody. Turner słyszał ją, wiercąc się gorączkowo czy sennie w siatce anty-g: woda na kamieniach, najstarsza ze wszystkich pieśni. Samolot byt mądry, mądry jak każdy pies, z wlutowanymi na twardo instynktami maskowania. Turner czuł w mdlącej ciemności, jak maszyna kołysze się na podwoziu w mroku nocy, jak pełznie naprzód, a gałęzie ocierają się i drapią o ciemną owiewkę kabiny. Samolot wczołgał się w ciemnozielony cień i opadł, stęknął i zatrzeszczał, rozpłaszczając się brzuchem na glinie i granicie niczym manta na piasku. Mimetyczna polikarbonowa powłoka płatów i kadłuba pociemniała i okryła się plamami, przyjmując barwy nakrapianego księżycowym światłem kamienia i leśnego podłoża. Wreszcie ucichł i jedynym dźwiękiem był szum wody w korycie strumienia…
Obudził się jak maszyna: otwarte oczy, włączony wzrok, pamięć czerwonego błysku śmierci Lyncha za celownikiem Smith Wessona. Łuk kabiny nad głową pokrywała siatka mimetycznych aproksymacji gałęzi i liści. Blady świt i dźwięk płynącej wody.
Wciąż miał na sobie niebieską roboczą koszulę Oakeya. Pachniała teraz starym potem, a wczoraj oderwał z niej rękawy. Pistolet leżał między nogami, wymierzony w czarny dżojstik samolotu. Siatka anty-g zmieniła się w luźną plątaninę na udach i ramionach. Obejrzał się i zobaczył dziewczynę, owal twarzy i brunatną, zaschniętą strużkę krwi pod nosem. Wciąż była nieprzytomna, spocona, usta rozchylone jak u lalki.
— Gdzie jesteśmy?
— Znajdujemy się o piętnaście metrów na południowo południowy wschód od zadanych współrzędnych lądowania — odparł samolot. — Znów straciłeś przytomność. Zdecydowałem się na maskowanie.
Sięgnął do szyi i wyjął z gniazda wtyczkę złącza, zrywając kontakt z maszyną. Tępo rozglądał się po kabinie, wreszcie znalazł dźwignię ręcznego otwierania. Sapnęły serwomotory, przesunęła się siatka polikarbonowych liści. Przerzucił nogę przez burtę, spojrzał w dół na dłoń opartą o kadłub przy brzegu kabiny. Polikarbon odtworzył tony szarości pobliskiego głazu; Turner widział, jak zaczyna malować plamę wielkości dłoni i koloru jego skóry. Przerzucił drugą nogę, pozostawiając na fotelu zapomniany rewolwer, i zsunął się na wysoką, słodką trawę. Tu zasnął znowu z głową opartą o ziemię, śniąc o płynącej wodzie.
Kiedy się zbudził, pełzł na rękach i kolanach, pod ciężkimi od rosy niskimi gałęziami. Wreszcie trafił na polanę i upadł, przetoczył się na plecy rozkładając ręce w geście, który wydał mu się kapitulacją. Wysoko nad nim coś małego i szarego oderwało się od gałęzi, chwyciło drugą, zawisło na moment i odbiegło, znikając z oczu.
Leż spokojnie, usłyszał głos odległy o całe lata. Leż spokojnie, rozluźnij się, a szybko o tobie zapomną… zapomną, że tu jesteś w szarości, świcie, rosie. Chcą tylko jeść, jeść i się bawić, a ich mózgi nie przechowają dwóch informacji, nie na długo. Leżał na wznak obok swojego brata, z nylonową kolbą winchestera na piersi, wdychając aromat metalu i oliwy, i zapach ogniska we włosach. A brat zawsze miał rację co do wiewiórek. Przychodziły. Zapominały o wyraźnym glifie śmierci wykreślonym w dole na połatanych dżinsach i błękitnej stali; wracały biegając po gałęziach, przystawały, by wąchać świt, a potem trzaskała dwudziestka dwójka Turnera i na ziemię spadało szare, bezwładne ciałko. Inne rozbiegały się i znikały, a Turner oddawał karabin bratu. I znowu czekali, czekali aż wiewiórki o nich zapomną.
— Jesteście jak ja — powiedział Turner wiewiórkom wyskakującym z jego snu. Jedna z nich usiadła nagle na grubym konarze i spojrzała prosto na niego. — Zawsze wracam. — Wiewiórka odbiegła w podskokach. — Wracałem, kiedy uciekałem od Holendra. Wracałem, kiedy leciałem do Meksyku. Wracałem, kiedy zabiłem Lyncha.
Leżał tam bardzo długo. Obserwował wiewiórki, a las budził się z wolna i ranek był coraz cieplejszy. Nadleciał kruk, wylądował hamując piórami rozczapierzonymi jak czarne mechaniczne palce. Sprawdzał, czy człowiek jest już martwy.
Turner wyszczerzył zęby i kruk odleciał.
Jeszcze nie.
Przeczołgał się z powrotem pod zwisającymi gałęziami i zobaczył, że dziewczyna siedzi w kabinie. Miała na sobie luźną białą koszulkę przeciętą po przekątnej logo MAAS-NEOTEK. Na piersiach dostrzegł świeże plamki krwi — znowu krwawiła z nosa. Jasne niebieskie oczy, nieprzytomne i zdezorientowane, tkwiły w żółto-czarnych sińcach niby w egzotycznym makijażu.
Młoda, zauważył. Bardzo młoda.
— Jesteś córką Mitchella — stwierdził, wygrzebując imię z biosoftowego dossier. — Angela.
— Angie — poprawiła odruchowo. — A pan kim jest? Krew mi leci z nosa.
Pokazała mu krwawy goździk zmiętej chusteczki.
— Turner. Oczekiwałem twojego ojca. — Przypomniał sobie rewolwer; drugą dłoń trzymała schowaną za burtą kabiny. — Wiesz, gdzie jest teraz?
— Na płaskowyżu. Myślał, że potrafi ich przekonać, wyjaśnić… Bo oni go potrzebują.
Podszedł o krok bliżej.
— Kogo?
— Maasa. Radę. Nie mogą sobie pozwolić, żeby mu zrobić krzywdę. Prawda?
— A dlaczego mieliby mu zrobić krzywdę? Jeszcze krok.
Pokrwawioną chusteczką dotknęła nosa.
— Bo mnie posłał na zewnątrz. Bo wiedział, że chcą mnie skrzywdzić, może nawet zabić. Przez te sny.
— Sny?
— Myśli pan, że coś mu zrobią?
— Nie, na pewno się nie odważą. Wejdę teraz do kabiny, dobrze?