Выбрать главу

— Słucham? — Odwróciła wzrok od ulicy za zachlapaną deszczem szybą. — Czym?

Mówił po francusku niezbyt płynnie, entuzjastycznie, z dziwną intonacją.

— Bardzo piękną dziewczyną. — Uśmiechnął się sztucznie. — Czy nie wolałaby pani wakacji w kiści Med? Między osobami w swoim wieku? Czy jest pani Żydówką?

— Słucham?

— Żydówką. Jest pani?

— Nie.

— Szkoda. Ma pani kości policzkowe pewnego typu Żydówek… Mam sporą obniżkę na piętnastodniowy pobyt w Jerusalem Prime. Jak na tę cenę przepiękne otoczenie. Wliczone wypożyczenie skafandra, trzy posiłki dziennie i bezpośredni prom z torusa JAL.

— Skafandra?

— W Jerusalem Prime nie wszędzie jeszcze mają atmosferę — wyjaśnił pan Paleologos, przerzucając z jednego końca biurka na drugi plik różowych przebitek. Biuro mieściło się w maleńkim pokoiku ze ścianami obwieszonymi hologramami Poros i Macau. Wybrała tę firmę właśnie ze względu to, że była mała i że nie musiała opuszczać niewielkiego centrum handlowego na stacji metra najbliższej mieszkania Andrei.

— Nie — oświadczyła. — Nie interesują mnie kurorty. Chcę lecieć tutaj. — Stuknęła w napis na pomiętym niebieskim opakowaniu gauloise'ów.

— No cóż… — westchnął. — To możliwe, oczywiście, choć nie mam listy tamtejszych kwater. Czy chce pani odwiedzić przyjaciół?

— Lecę w interesach — odparła niecierpliwie. — I muszę wyjechać natychmiast.

— Dobrze, bardzo dobrze — mruknął pan Paleologos. Z półki za biurkiem zdjął tani z wyglądu, przenośny terminal. — Zechce mi pani podać swój kod kredytowy.

Sięgnęła do czarnej torebki i wyjęła gruby plik nowych jenów. Zabrała go z torby Paco, kiedy ten badał mieszkanie, gdzie zginął Alain. Pieniądze były spięte czerwoną, półprzeźroczystą gumką.

— Chciałabym zapłacić gotówką.

— O Boże… — Pan Paleologos dotknął banknotu czubkiem różowego palca, jakby oczekiwał, że cały plik rozwieje się nagle. — Rozumiem. Widzi pani, zwykle nie załatwiam interesów w taki sposób, ale przypuszczam, że uda się coś zorganizować.

— Szybko — przypomniała. — Bardzo szybko.

— Rozumiem. — Przyjrzał się jej. — Proszę podać… — palce poruszyły się nad klawiszami terminala. — …nazwisko, pod jakim chciałaby pani podróżować.

ROZDZIAŁ 21

CZAS AUTOSTRADY

Turner przebudził się w milczącym domu, wśród śpiewu ptaków na jabłoniach w zarośniętym sadzie. Przespał noc w kuchni, na połamanej kanapie. Nalał wody na kawę; plastikowe rury ze zbiornika na dachu stukały głośno, kiedy napełniał czajnik. Postawił go na propanowym palniku i wyszedł na werandę.

Osiem pojazdów Rudy'ego pokrywała rosa; stały w równym szeregu na żwirze podjazdu. Gdy Turner schodził po stopniach, jeden ze wspomaganych psów przetruchtał przez otwartą bramę; czarny kaptur tykał lekko w ciszy poranka. Zwierzę stanęło, śliniąc się, zakołysało zniekształconą głową, po czym przebiegło po żwirze i zniknęło za rogiem werandy.

Turner przystanął przy masce ciemnobrązowej terenówki suzuki z napędem na baterie wodorowe. Rudy z pewnością sam ją naprawiał. Napęd na cztery koła, wielkie opony z głębokim bieżnikiem oblepionym jasnym, suchym rzecznym iłem. Niewielka, powolna, niezawodna, niezbyt przydatna na bitej drodze…

Wyminął dwie limuzyny hondy z karoserią nakrapianą plamkami rdzy. Rudy zdemontuje jedną, żeby zdobyć części do drugiej; w tej chwili żadna pewnie nie nadaje się dojazdy.

Uśmiechnął się z roztargnieniem, widząc nieskazitelny brązowy i beżowy lakier na furgonetce chevroleta z 1949 roku. Pamiętał przerdzewiałą skorupę, którą na pożyczonej lawecie Rudy ściągnął do domu z Arkansas. Wóz jeździł jeszcze na benzynie, a wewnętrzne powierzchnie silnika były prawdopodobnie równie lśniące jak ręcznie gładzony brązowy lakier na nadkolach.

Stała tam jeszcze połowa poduszkowca dorniera pod szarą płachtą folii, a dalej podobny do osy wyścigowy czarny motocykl suzuki na przyczepce domowej roboty. Zastanowił się, ile lat temu Rudy się ścigał. Za przyczepką, również pod płachtą, stał śnieżny motor. A dalej poplamiony szary poduszkowiec, maszyna z ostatniej wojny: niski klin pancernej stali pachnącej spalaną w turbinie ropą. Wzmacniany stalową siatką fartuch leżał bezwładnie na ziemi. Okna były wąskimi szczelinami grubego, odpornego na uderzenia plastiku. Do przypominających raczej tarany zderzaków Rudy przykręcił tablice rejestracyjne z Ohio. Były aktualne.

— Wiem, co sobie myślisz — odezwała się Sally. Obejrzał się. Stała przy poręczy werandy z dzbankiem parującej kawy w ręku. — Rudy powtarza, że jeśli to nad czymś nie przejedzie, zawsze może się przebić na wylot.

— Jest szybki? — zainteresował się Turner. — Jasne. Ale po godzinie jazdy będzie ci potrzebny nowy kręgosłup.

— A co z formalnościami?

— Trudno powiedzieć, żeby im się podobał, ale ma prawo poruszać się po ulicach. Nie słyszałam o zakazie posiadania pancerza.

— Angie czuje się lepiej — oświadczyła Sally, kiedy wszedł za nią przez kuchenne drzwi. — Prawda, kochanie?

Córka Mitchella siedziała przy stole. Podniosła głowę. Sińce wokół oczu, podobnie jak u Turnera, zmieniły się w dwa grube przecinki, jakby łzy wymalowane czarnoniebieskim tuszem.

— Mój przyjaciel jest lekarzem — powiedział Turner. — Zbadał cię, kiedy byłaś nieprzytomna. Mówi, że nie jest z tobą tak źle.

— To pana brat. I wcale nie jest lekarzem.

— Przykro mi, Turner — wtrąciła Sally. — Jestem może nieco zbyt szczera.

— Rzeczywiście, nie jest lekarzem. Ale jest sprytny. Baliśmy się, że Maas coś ci zrobił, ustawił jakoś, żebyś zaczęła chorować po opuszczeniu Arizony…

— Coś jak bomba mózgowa?

Nabrała łyżką zimnej owsianki z pękniętej miski z kwiatami jabłoni wokół krawędzi — części zastawy, którą Turner pamiętał.

— Boże święty — westchnęła Sally. — W co ty się wpakowałeś, Turner?

— Dobre pytanie.

Usiadł przy stole. Angie przeżuwała owsiankę i spoglądała na niego.

— Angie — zaczął. — Kiedy Rudy cię skanował, znalazł coś w twojej głowie.

Znieruchomiała.

— Nie wiedział, co to jest. Ktoś ci tam coś wmontował, może kiedy byłaś jeszcze mała. Wiesz, o czym mówię?

Przytaknęła.

— Wiesz, do czego to służy?

Przełknęła ślinę.

— Nie.

— Ale wiesz, kto ci to wsadził?

— Tak.

— Twój ojciec? — Tak.

— Czy wiesz dlaczego?

— Bo byłam chora.

— A na co chorowałaś?

— Nie byłam dostatecznie mądra.

Przed południem był gotów. Zatankowany poduszkowiec czekał przy bramie. Rudy dał mu prostokątną czarną saszetkę wypchaną nowymi jenami; niektóre banknoty były niemal przezroczyste od długiego używania.

— Przepuściłem tę taśmę przez francuski słownik — powiedział Rudy. Jeden z psów ocierał swe zakurzone żebra o jego nogę. — Nie wyszło. Myślę, że to jakiś kreolski dialekt. Może afrykański… Chcesz kopię?

— Nie — odparł Turner. — Zatrzymaj ją sobie.

— Dzięki, ale nie. Nie mam zamiaru nikomu się przyznawać, że tu byłeś. Sally i ja wyjeżdżamy dziś po południu do Memphis. Zatrzymamy się u przyjaciół. Psy będą pilnować domu. — Podrapał zwierzę za plastikowym kapturem. — Zgadza się, malutki? — Pies zaskomlał i machnął ogonem. — Musiałem je oduczyć polowania na szopy. Kiedy założyłem im czujniki podczerwieni, w całym okręgu nie zostawiłyby ani jednej sztuki.