— Chcesz być kowbojem? — Patrzył na koszulkę Bobby'ego, a Bobby doznał nieprzyjemnego uczucia, że Jammer zaraz wybuchnie śmiechem.
— Jammer był dżokejem — wyjaśniła Jackie. — Ostrym. Prawda, Jammer?
— Tak mówią. To było dawno, Jackie. Ile masz za sobą godzin w sieci? — spytał Bobby'ego.
Bobby poczuł, że się rumieni.
— No więc… chyba jedną. Jammer uniósł krzaczaste brwi.
— Każdy kiedyś zaczynał — mruknął z uśmiechem; zęby miał małe, nienaturalnie równe i, zdaniem Bobby'ego, zbyt liczne.
— Bobby — wtrąciła Jackie. — Może spytasz Jammera o tego Wiga, o którym opowiadał Finn.
Jammer spojrzał czujnie na nią, potem na Bobby'ego.
— Znasz Finna? Głęboko wszedłeś jak na szpanera. — Z tylnej kieszeni wyjął niebieski plastikowy inhalator, wsunął sobie do lewego nozdrza, pociągnął i schował z powrotem. — Ludgate. Wig. Finn mówił o Wigu? To już chyba demencja.
Bobby nie wiedział, co to znaczy, ale chwila nie wydawała się odpowiednia dla stawiania pytań.
— Ten Wig siedzi gdzieś na orbicie — spróbował. — I czasem sprzedaje coś Finnowi…
— Nie pieprzysz? Mógłbyś mnie nabrać. Uwierzyłbym, że Wig jest już trupem albo siedzi u czubków. Bardziej szurnięty niż normalny kowboj. Wiesz, o co mi chodzi? Bagno. Topielec. Nie słyszałem o nim od lat.
— Jammer — przerwała mu Jackie. — Może lepiej Bobby po prostu ci opowie, czego się dowiedział. Beauyoir ma tu się zjawić dzisiaj po południu i będzie chciał ci zadać parę pytań. Powinieneś wiedzieć, jak sprawy stoją.
Jammer przyjrzał się jej z uwagą.
— No tak. Rozumiem. Pan Beauvoir zażąda, żebym odpłacił mu za przysługę. Zgadłem?
— Nie mogę mówić za niego, ale tak przypuszczam. Potrzebujemy bezpiecznego miejsca, żeby przechować tego tu Grafa.
— Jakiego grafa?
— Mnie — wyjaśnił Bobby. — To ja.
— Świetnie — mruknął Jammer z całkowitym brakiem entuzjazmu. — Chodźmy do mojego gabinetu.
Bobby nie mógł oderwać wzroku od deku cyberprzestrzeni, który zajmował jedną trzecią powierzchni blatu staroświeckiego dębowego biurka Jammera. Był matowoczarny, robiony na zamówienie, bez żadnych znaków firmowych. Bobby wyciągał szyję, równocześnie opowiadając Jammerowi o Dwadziennie i swojej próbie wejścia, o dziewczęcym wrażeniu w sieci, o matce wysadzonej w powietrze. To był najostrzejszy dek, jaki w życiu widział… Nie zapomniał o słowach Jackie, że Jammer był w swoim czasie ostrym kowbojem.
Kiedy Bobby skończył, Jammer rozparł się w fotelu.
— Chcesz go wypróbować? — zapytał znużonym głosem.
— Wypróbować?
— Ten dek. Pomyślałem, że pewnie masz ochotę. Domyśliłem się po tym, jak stale pocierałeś tyłkiem o fotel. Albo chciałbyś go wypróbować, albo strasznie chciało ci się sikać.
— Diabli, tak, to znaczy tak, dzięki… Chętnie…
— Dlaczego nie? Skąd ktoś mógłby wiedzieć, że to ty, a nie ja? Może włączysz się razem z nim, Jackie? Żeby na niego uważać. — Otworzył szufladę biurka i wyjął dwa zestawy trod. — Tylko nic tam nie rób, jasne? Po prostu przeleć się, pokręć i wracaj. Nie próbuj żadnych numerów. Jestem winien Lucasowi i Beauvoirowi przysługę, a wygląda na to, że spłacę długi pomagając zachować cię w jednym kawałku. — Jedne trody podał Jackie, drugie wręczył Bobby'emu. Potem wstał, złapał za uchwyty z boków czarnej konsoli i odwrócił ją do Bobby'ego. — No dalej. Spuścisz się z zachwytu. Ta maszyna ma dziesięć lat, a wciąż może przytrzeć dupę prawie wszystkiemu. Jeden gość, Automatyczny Jack, zbudował ją prawie od zera. Był kiedyś hardware'owym artystą Bobby'ego Quine'a. Obaj razem wypalili Błękitne Światła, ale to chyba jeszcze zanim się urodziłeś.
Bobby umocował już trody. Teraz czekał na Jackie.
— Włączałeś się już w tandemie? Pokręcił głową.
— Nie szkodzi. Wejdziemy, a ja będę się trzymać za twoim lewym ramieniem. Kiedy powiem: wyłącz się, to się wyłączysz. Jeśli zobaczysz coś dziwnego, to dlatego, że ja będę przy tobie. Zrozumiałeś?
Przytaknął.
Sięgnęła za kark, wyjęła dwie długie spinki ze srebrnymi główkami, zdjęła kapelusz i odłożyła na biurko obok deku Jammera. Przetarła trody pomarańczową jedwabną chustą i przycisnęła kontakty do czoła.
— Idziemy — rzuciła.
Teraz i zawsze, wciąż naprzód: dek Jammera włączony wysoko ponad neonowymi rdzeniami, nad obcą topografią danych. Wielkie skupiska, wysokie jak korporacyjne góry w tym bezmiejscu będącym cyberprzestrzenią.
— Zwolnij, Bobby.
Głos Jackie, cichy i słodki w pustce obok niego.
— Jeży Chryste, ale sprzęt!
— Tak, ale trochę przyhamuj. Taki rajd nic nam nie da. Chcesz coś obejrzeć. Trzymaj się tego regionu i zwolnij.
Zmniejszył pęd, aż zdawało się, że szybują powoli. Obejrzał się w lewo oczekując, że ją tam zobaczy. Nie znalazł nikogo.
— Jestem tu — powiedziała. — Nie martw się.
— Kto to był Quine?
— Quine? To kowboj, którego znał Jarnmer. W swoim czasie znał wszystkich.
Zakręcił pod kątem prostym w lewo, w przypadkowo wybranym punkcie. Na przecięciu linii kraty zawirował wokół osi, by sprawdzić reakcje deku. Były zdumiewające, niepodobne do niczego, co przeżył w cyberprzestrzeni.
— Rany boskie… Przy tym sprzęcie Ono-Sendai wygląda jak dziecięca zabawka…
— Jest prawdopodobnie oparty na kościach O-N. Jammer mówił, że takich zwykle używali. Przenieś nas trochę wyżej… Wznieśli się bez wysiłku; w dole zmalały bloki danych.
— Nie ma tu wiele do oglądania — poskarżył się.
— Błąd. Jeśli dostatecznie długo będziesz się trzymał pustych obszarów, możesz zobaczyć sporo ciekawych rzeczy…
Osnowa matrycy zadrżała lekko wprost przed nimi.
— Uhm… Jackie…
— Zatrzymaj tutaj. Nie ruszaj się. Wszystko w porządku. Możesz mi zaufać.
Gdzieś daleko jego palce poruszały się po obco skonfigurowanej klawiaturze. Cofnął je, a sektor cyberprzestrzeni rozmył się i wypełnił mleczną mgłą.
— Co jest…
— Danbala ap monte l — rozległ się szorstki głos w jego głowie; poczuł w ustach obcy smak, jakby krwi. — Danbala jej dosiada.
Skądś wiedział, co znaczą te słowa, ale głos dźwięczał jak żelazo. Mleczna chmura rozdzieliła się, rozpłynęła w kłębach, stała dwoma plamami zmiennej szarości.
— Legba — powiedziała Jackie. — Legba i Ougou Feray, bóg wojny. Papa Ougou! St. Jasques Majeur! Viv la Vyèy!
Stalowy śmiech wypełnił matrycę, piłując mózg Bobby'ego.
— Map kile tout miz, ak tout giyon — zabrzmiał inny głos. — Spójrz, Papa, przybyła tu, by pozbyć się pecha!
A potem ten drugi także wybuchnął śmiechem, a Bobby z wysiłkiem stłumił atak czystej histerii, gdy srebrzysty śmiech unosił się przez niego jak bąble piany.
— Czy miała pecha? Ona, wierzchowiec Danbali? — zahuczał stalowy głos Ougou Feray i przez moment Bobby miał wrażenie, że jakaś postać migocze w szarej mgle. Głos grzmiał straszliwym śmiechem. — Istotnie! Istotnie! Ale nie wie o tym! Nie jest moim wierzchowcem, inaczej wyleczyłbym ją z pecha! — Bobby'emu chciało się zapłakać, umrzeć, cokolwiek, byle uciec przed tymi głosami, tym absolutnie niemożliwym wiatrem, który dmuchnął z szarych kłębów: gorący, wilgotny wiatr, niosący zapachy, których nie potrafił zidentyfikować. — I ona głosi chwałę Dziewicy! Wysłuchaj mnie, siostrzyczko! La Vyèj naprawdę się zbliża!