Выбрать главу

— Tak — potwierdził drugi głos. — Teraz przebywa w mojej dziedzinie, gdyż ja władam drogami i szlakami.

— Aleja, Ougou Feray, mówię ci, że wasi wrogowie także się zbliżają! Do bram, siostrzyczko, i strzeż się!

Dwie szare plamy rozmyły się, zmalały, skurczyły…

— Odłącz nas — powiedziała. Jej głos był cichy i zdawał się dobiegać z daleka. — Lucas nie żyje.

Jammer wyciągnął z szuflady butelkę scotcha i do szklanki z grubego plastiku starannie odmierzył sześć centymetrów.

— Wyglądasz jak wypluta — zwrócił się do Jackie.

Bobby'ego zaskoczył jego łagodny ton. Wyłączyli się z dziesięć minut temu i przez cały ten czas nikt się nie odezwał. Jackie sprawiała wrażenie załamanej i ciągle przygryzała dolną wargę. Jammer był albo nieszczęśliwy, albo wściekły — Bobby nie miał pewności.

— Dlaczego powiedziałaś, że Lucas nie żyje? — zapytał, gdyż wydawało mu się, że cisza w ciasnym gabinecie Jammera gęstnieje i w końcu zaczną się dusić.

Jackie spojrzała w jego stronę niewidzącym wzrokiem.

— Gdyby żył, nie przyszliby do mnie — wyjaśniła. — Są pewne pakty, umowy… Legba zawsze jest przyzywany jako pierwszy, ale powinien przybyć z Danbalą. Jego osobowość zależy od loa, z którym się manifestuje. Lucas na pewno jest martwy.

Jammer pchnął do niej szklankę whisky, ale Jackie pokręciła głową; wciąż miała na czole trody: chrom i czarny nylon. Skrzywił się z niesmakiem, podniósł szklankę i wypił jednym haustem.

— Bzdury! Sprawy miały więcej sensu, zanim wy zaczęliście przy nich kręcić.

— My ich nie sprowadziliśmy, Jammer — odparła. — Oni zawsze tam byli i odnaleźli nas, ponieważ ich rozumieliśmy!

— Takie same bzdury — mruknął znużonym tonem Jammer. — Czymkolwiek są i skądkolwiek przyszli, ukształtowali się w to, co chciała zobaczyć zgraja obłąkanych czarnuchów. Łapiesz? Nie ma pieprzonej szansy, żeby istniało tam coś, z czym musiałabyś rozmawiać w tym kuchennym haitańskim. Wy i ten wasz kult voodoo… Oni po prostu zobaczyli to, zobaczyli układ… Beauvoir z Lucasem i resztą to przede wszystkim biznesmeni. A te piekielne stwory wiedzą, jak zawierać umowy. To oczywiste. — Zakręcił butelkę i schował ją do szuflady. — Wiesz, skarbie, przecież to możliwe, że ktoś bardzo mocny, bardzo potężny w sieci, po prostu was wykorzystuje. Robi projekcje tych bożków i w ogóle… Wiesz przecież, że to możliwe, prawda? Prawda, Jackie?

— Wykluczone — odparła Jackie chłodno i spokojnie. — Ale nie potrafię ci wytłumaczyć, skąd o tym wiem.

Jammer wyjął z kieszeni czarny klocek plastiku i zaczął się golić.

— Pewnie — mruknął. Maszynka brzęczała cicho, kiedy gładził nią podbródek. — Przez osiem lat żyłem w cyberprzestrzeni, zgadza się? No i wiem, że niczego tam nie było. Przynajmniej nie wtedy. Zresztą… Mam zadzwonić do Lucasa, żeby cię uspokoić? Masz numer do jego rollsa?

— Nie. Nie warto. Lepiej siedzieć cicho, dopóki nie przyjdzie Beauvoir. — Wstała, odkleiła trody i sięgnęła po kapelusz. — A ja będę leżeć cicho: spróbuję się przespać. Miej oko na Bobby'ego.

Odwróciła się i ruszyła do drzwi. Wyglądała jak lunatyczka: nagle spłynęła z niej cała energia.

— Cudownie… — Jammer przejechał maszynką po górnej wardze. — Napijesz się? — zapytał Bobby'ego.

— Właściwie… Jest jeszcze trochę za wcześnie…

— Może dla ciebie. — Schował maszynkę do kieszeni. Drzwi zamknęły się za Jackie. Jammer pochylił się lekko. — Jak oni wyglądali, mały? Przyjrzałeś się?

— Tacy szarzy… Nieokreśleni…

Jammer był wyraźnie zawiedziony. Znów rozparł się wygodnie.

— Chyba nie można ich wyraźnie zobaczyć, jeśli się do tego nie należy. — Zabębnił palcami po poręczy fotela. — Myślisz, że są rzeczywiści?

— No… Ja w każdym razie nie chciałbym któremuś wejść w drogę…

Jammer przyjrzał mu się z uwagą.

— Nie? Może jesteś sprytniejszy, niż na to wyglądasz. Ja też nie chciałbym im wchodzić w drogę. Wycofałem się z gry, zanim zaczęli się pojawiać.

— I jak pan myśli, czym są?

— Robisz się coraz sprytniejszy… No więc, nie wiem. Trudno mi przełknąć pomysł, że to banda haitańskich bożków voodoo, ale kto wie? — Zmrużył oczy. — Możliwe, że to program wirusowy, który uwolnił się w matrycy i nabrał rozumu… To dostatecznie straszne. Może ludzie z Turinga chcą to utrzymać w tajemnicy. A może SI znalazły sposób, żeby oddzielić i wpuścić w matrycę części siebie. To by doprowadziło Turinga do szału. Znałem takiego faceta z Tybetu, robił sprzęt dla dżokejów. Uważał, że to są tulpy.

Bobby zamrugał niepewnie.

— Tulpa to forma myślowa. Coś w tym rodzaju. Taki zabobon. Naprawdę potężni faceci umieją oddzielić coś w rodzaju ducha stworzonego z energii negatywnej. — Wzruszył ramionami. — Bzdura. Jak ci goście od voodoo, kumple Jackie.

— Mnie się wydaje, że Lucas, Beauvoir i wszyscy inni zachowują się, jakby to było realne, a nie tylko sztuczka…

— Trafiłeś. — Jammer pokiwał głową. — I dzięki temu nieźle się ustawili, więc naprawdę coś tam jest. — Pokręcił głową i ziewnął. — Ja też muszę się przespać. Możesz robić, co chcesz, tylko trzymaj łapy z daleka od mojego deku. I nie próbuj wychodzić, bo zacznie wyć z dziesięć różnych alarmów. W lodówce za barem jest sok, ser i inny chłam…

Bobby stwierdził, że lokal — teraz, kiedy pozostał w nim sam — nadal budzi lęk, ale jest miejscem dostatecznie ciekawym, żeby opłacało się trochę przestraszyć. Spacerował przez chwilę za barem, dotykając kurków od piwa i chromowanych dozowników drinków. Stała tam maszyna produkująca lód i druga, lejąca wrzątek. Zrobił sobie filiżankę japońskiej rozpuszczalnej kawy i obejrzał stos kaset audio. Nigdy nie słyszał o żadnym z tych zespołów ani solistów. Nie był pewien, czy oznacza to, że Jammer, który był stary, lubi starą muzykę, czy też były to całkiem nowe utwory, które do Barrytown dotrą — zapewne przez Leona — za jakieś dwa tygodnie… Znalazł broń pod czarno-srebrną uniwersalną konsolą kredytową na końcu baru: rodzaj krótkiego, grubego pistoletu maszynowego z magazynkiem sterczącym z rękojeści. Był przyczepiony pod ladą paskiem żółtego rzepa i Bobby uznał, że lepiej go nie dotykać. Po jakimś czasie nie czuł się już przestraszony, raczej znudzony i podenerwowany. Wziął stygnącą kawę i powędrował na salę. Usiadł przy stoliku i udawał, że jest Grafem Zero, najlepszym w Ciągu artystą konsoli, i czeka tu na paru frajerów, z którymi ma pogadać o interesach, o jakimś wejściu koniecznie im potrzebnym, do którego nikt oprócz Grafa nie jest zdolny.

— Jasne — rzucił do pustego klubu, mrużąc powieki. — Przetnę to dla was… Jeśli macie forsę.

Zbledli, kiedy wymienił cenę.

Lokal był dźwiękoszczelny; nie słyszał gwaru wokół straganów na trzynastym piętrze, jedynie szum jakiegoś systemu klimatyzacji i z rzadka bulgot maszyny z wrzątkiem. Znudzony zagrywkami Grafa, Bobby zostawił filiżankę na stole i przeszedł do wejścia, przesuwając palce po wytartej pluszowej linie zawieszonej na wypolerowanych mosiężnych słupkach. Uważając, by nie dotknąć szklanych drzwi, usiadł obok okna szatni, na prostym metalowym stołku z siedzeniem krytym skajem posklejanym taśmą. W szatni płonęła słaba żarówka; widać było kilkadziesiąt starych drewnianych wieszaków zwisających ze stalowych prętów, każdy z żółtym, ręcznie wypisanym numerkiem. Pomyślał, że Jammer siada tu czasem i wpuszcza klientów. Nie bardzo rozumiał, dlaczego ktoś, kto przez osiem lat był ostrym kowbojem, miałby prowadzić nocny klub. Ale może to coś w rodzaju hobby. Pewnie w takim klubie można wyrwać sporo dziewczyn… ale przecież i tak ma się ich dość, kiedy człowiek jest bogaty. A jeśli Jammer przez osiem lat był na topie, to przecież musiał być bogaty…