Выбрать главу

— Doskonale. Będziesz otrzymywać pensję. Uzyskasz dostęp do pewnych linii kredytowych, chociaż gdybyś zamierzała nabyć, powiedzmy, znacznych rozmiarów nieruchomości…

— Nieruchomości?

— Albo korporację czy statek kosmiczny. W takim przypadku wymagana będzie moja autoryzacja. Którą prawie na pewno otrzymasz. Poza tym masz wolną rękę. Sugeruję jednak, byś działała w skali, w jakiej czujesz się najlepiej. W przeciwnym razie grozi ci utrata kontaktu z własną intuicją. Intuicja zaś w takich przypadkach jest rzeczą kluczowej wagi. — Słynny uśmiech błysnął dla niej raz jeszcze.

Nabrała tchu.

— Herr Virek, a jeśli mi się nie uda? Ile mam czasu na odszukanie tego artysty?

— Resztę swego życia — odparł.

— Proszę wybaczyć — usłyszała przerażona własny głos. — Ale, jak zrozumiałam, powiedział pan, że żyje… w zbiorniku?

— Tak, Marly. I z tej dość krańcowej perspektywy mogę ci doradzić, żebyś starała się każdą godzinę przeżywać we własnym ciele. Nie w przeszłości, jeśli mnie rozumiesz. Mówię jako ktoś, kto nie potrafi już tolerować tego prostego stanu, jako że komórki mojego ciała wybrały błędne dążenie do indywidualnej kariery. Wyobrażam sobie, że człowiek, któremu bardziej sprzyja szczęście, albo uboższy, mógłby w końcu umrzeć czy zostać zakodowany w rdzeniu jakiegoś hardware'u. Mnie jednak ogranicza bizantyjska sieć okoliczności, pochłaniająca, jak rozumiem, około dziesiątej części mojego rocznego dochodu. Co czyni mnie, jak sądzę, najkosztowniejszym inwalidą na świecie. Wzruszyły mnie, Marly, twoje sercowe przeżycia. Zazdroszczę ci uporządkowanego ciała, z którego biorą początek.

Przez jedną chwilę patrzyła w te błękitne oczy i z instynktowną pewnością ssaka wiedziała, że nadmiernie bogaci nie są nawet w przybliżeniu ludźmi.

Skrzydło nocy przemknęło po niebie nad Barceloną niczym ogromna, powolna migawka. Virek i Güell zniknęli, a ona znalazła się znowu na niskiej skórzanej ławie, wpatrzona w wystrzępione arkusze poplamionej tektury.

ROZDZIAŁ 3

BOBBY TRAFIA WILSONA

To taka zwykła rzecz: śmierć. Teraz to rozumiał: po prostu się zdarza. Człowiek spieprzył odrobinę i już była: coś zimnego i bez zapachu, co wydymało się z czterech głupich kątów saloniku matki w Barrytown.

Szlag, pomyślał. Dwadziennie będzie boki zrywał ze śmiechu. Za pierwszym razem trafiłem wilsona.

Jedynym dźwiękiem w pokoju był słaby, jednostajny brzęk jego wibrujących zębów, naddźwiękowa epilepsja, gdy sprzężenie zwrotne wgryzało się w system nerwowy. Widział swoją znieruchomiałą dłoń drżącą delikatnie o centymetry od czerwonego plastikowego klawisza, który mógłby przerwać mordercze połączenie.

Szlag…

Wrócił do domu i od razu wziął się do roboty. Wcisnął kasetę z wynajętym od Dwadziennie lodołamaczem, włączył się i wystukał adres bazy, którą wybrał jako swój pierwszy prawdziwy cel. Uznał, że tak właśnie powinno się to załatwiać: chcesz coś zrobić, więc robisz. Dopiero od miesiąca miał swój mały dek Ono-Sendai, ale już wiedział, że chce być czymś więcej niż szpanerem w Barrytown. Bobby Newmark, znany jako Graf Zero… Ale to już historia. Filmy nigdy się tak nie kończyły, nie na samym początku. Na filmie dziewczyna kowboja, głównego bohatera, a może jego partner, wbiegłby, zerwał mu trody, wcisnął ten mały czerwony guzik z napisem OFF. I człowiek jakoś by z tego wyszedł.

Ale Bobby był teraz sam; jego autonomiczny system nerwowy został pokonany przez obronę bazy danych działającej trzy tysiące kilometrów od Barrytown. Wiedział o tym. W złowieszczym mroku zachodziły jakieś magiczne reakcje, coś, co pozwalało mu dostrzec nieskończoną atrakcyjność pokoju z jego dywanem w kolorze dywanu i zasłonobarwnych zasłon, przybrudzoną piankową kanapą i kanciastą chromową ramą podtrzymującą sześcioletni moduł rozrywkowy Hitachi.

Przygotowując się do wejścia, starannie zaciągnął te zasłony. Lecz teraz zdawało mu się, że jakoś spogląda przez nie na bloki Barrytown wzbierające betonową falą, łamiącą się na ciemniejszych wieżach Projektów. Fala bloków jeżyła się owadzimi czułkami anten i siatkowych talerzy satelitarnych, powiązanych sznurami schnącej bielizny. Matka zawsze się na to skarżyła — miała suszarkę. Pamiętał pobielałe kostki jej dłoni ściskającej balustradę z imitacji brązu, pamiętał suche zmarszczki w miejscu, gdzie zginała przegub. Pamiętał martwego chłopca wynoszonego z Wielkiego Lunaparku na duralowych noszach, owiniętego w plastikową folię tego samego koloru co policyjny radiowóz. Upadł i rozbił sobie głowę. Upadł. Głowa. Wilson.

Serce zatrzymało się. Miał uczucie, że pada na bok, kopiąc nogami jak zwierzak w kreskówce.

Szesnasta sekunda śmierci Bobby'ego Newmarka. Śmierci szpanera.

I wtedy coś pochyliło się… Niewysłowiony ogrom spoza najdalszej granicy wszystkiego, co znał i co sobie wyobrażał. I dotknęło go.

::: CO TYROBISZ? DLACZEGO ONI CI TO ROBIĄ?

Dziewczęcy głos, kasztanowe włosy, ciemne oczy…

: ZABIJAJĄ MNIE ZABIJAJĄ MNIE PRZERWIJ TO PRZERWIJ…

Ciemne oczy, pustynna gwiazda, beżowa koszulka, dziewczęce włosy…

::: ALE TO TYLKO TAKA SZTUCZKA, WIDZISZ? TYLKO CI SIĘ WYDAJE, ŻE TO CIĘ DOSTAŁO. PATRZ. ZARAZ TU POPRAWIĘ… I JUŻ NIE ZACIĄGASZ PĘTLI.

Jego serce przekoziołkowało na plecy i wykopało obiad czerwonymi nogami z kreskówki, galwanicznym spazmem żabiej nóżki, który zwalił go z krzesła i zerwał z czoła trody. Pęcherz puścił, gdy głowa trafiła w róg Hitachi, a ktoś powtarzał szlag szlag szlag w zapach kurzu na dywanie. Dziewczęcy głos umilkł, zniknęła gwiazda pustyni, mgnienie wrażenia chłodnego wiatru i wygładzonego wodą kamienia…

I wtedy głowa mu eksplodowała. Widział to całkiem wyraźnie gdzieś z bardzo daleka. Jak granat fosforowy.

Biel.

Światło.

ROZDZIAŁ 4

ODLICZANIE

Czarna honda zawisła dwadzieścia metrów nad ośmiokątnym pokładem opuszczonej platformy wiertniczej. Zbliżał się świt i Turner dostrzegł wymalowany na płycie lądowiska wyblakły kontur koniczynki zagrożenia biologicznego.

— Macie tam biohazard, Conroy?

— Nie taki, do jakiego nie byłbyś przyzwyczajony.

Postać w czerwonym kombinezonie machała rękami, dając znaki pilotowi. Kiedy lądowali, podmuch wymiatał do morza strzępy opakowań. Conroy uderzył w płytkę zwalniającą uprząż i ponad Turnerem sięgnął do zamka włazu. Klapa odsunęła się i natychmiast uderzył w nich huk silników. Conroy stuknął go w ramię i kilka razy machnął z dołu do góry otwartą dłonią. Wskazał palcem pilota.

Turner wydostał się na zewnątrz i zeskoczył; śmigło wirowało jak plama gromu. Potem obok przykucnął Conroy. Zbiegli z wyblakłej koniczynki pochyleni, na ugiętych nogach, krokiem typowym dla lądowisk śmigłowców. Podmuch hondy owijał im nogawki wokół kostek. Turner miał gładką szarą walizkę wytłoczoną z balistycznego ABS, swój jedyny bagaż. Ktoś zapakował ją dla niego w hotelu i czekała już na „Tsushimie”. Nagła zmiana wysokości dźwięku poinformowała go, że honda się wznosi. Z wyciem wirnika odleciała ku brzegowi. Nie zapalała świateł. Kiedy hałas ucichł, Turner usłyszał krzyk mew, plusk i szum fal Pacyfiku.

— Ktoś kiedyś próbował tu założyć bank danych — wyjaśnił Conroy. — Wody międzynarodowe. Nikt jeszcze wtedy nie mieszkał stale na orbicie, więc przez kilka lat miało to sens. — Ruszył w stronę pordzewiałego lasu wsporników podtrzymujących nadbudówkę platformy. — Jeden ze scenariuszy Hosaki przewidywał, że ściągniemy Mitchella tutaj, prześwietlimy go, wpakujemy na „Tsushimę” i pełną parą ruszymy do starej Japonii. Powiedziałem, żeby nawet nie myśleli o tym gównie. Maas wykryje co trzeba, a potem mogą walnąć w nas czym tylko zechcą. Powiedziałem, że kluczem jest ten kompleks, który mają w Distrito Federal. Mam rację? Tam na wiele numerów Maas się nie odważy, nie w środku pieprzonego Mexico City…