— Więc jak, do diabła, chciałeś się stąd wydostać?
— Daj spokój, Bobby — przerwała cicho Jackie. — Beauvoir zrobił to, co musiał. Teraz jest z nami i mamy broń.
— Bobby — zaproponował Beauvoir. — Może powtórzysz nam cały plan i sprawdzisz, czy wszystko rozumiemy…
Bobby doznał nieprzyjemnego uczucia, że Beauvoir chce sprawdzić, czy on wszystko zrozumiał. Mimo to nie protestował. Oparł się o bar i zaczął mówić:
— Wszyscy szykujemy broń i czekamy, tak? Jammer i ja wychodzimy przez jego dek i rozglądamy się po matrycy; może odkryjemy, co się tu dzieje…
— Chyba sam bym sobie z tym poradził — wtrącił Jammer.
— Diabli… — Bobby wyprostował się gniewnie. — Beauvoir chyba powiedział! Chcę wejść, chcę się włączyć! Niby jak inaczej mogę się czegoś nauczyć?
— Uspokój się, Bobby — rzuciła Jackie. — I mów dalej.
— No dobra — zgodził się chłopak urażony. — Ci faceci, którzy wynajęli Kasuali i Gothików, żeby nas tu pilnowali, prędzej czy później przyjdą po nas. Kiedy wejdą, załatwimy ich. Przynajmniej jednego weźmiemy żywcem. Potem wyrywamy się stąd, a że Gothicy i reszta nie spodziewają się takiej siły ognia, więc wydostajemy się na ulicę i uciekamy do Projektów…
— Myślę, że to załatwia sprawę — stwierdził Jammer, ruszając do zamkniętych, zasłoniętych drzwi. — I podsumowuje sytuację. — Przycisnął kciuk do płytki rygla i uchylił drzwi. — Hej, ty! — wrzasnął. — Nie ty! Ty, w kapeluszu! Rusz dupę i podejdź tu! Chcę pogadać…
Czerwony promień grubości ołówka przeciął drzwi, zasłonę, dwa palce Jammera i mignął nad barem. Wybuchła butelka, jej zawartość uniosła się w powietrze jako para i odparowane estry. Jammer wypuścił drzwi, które zamknęły się automatycznie, spojrzał na ruinę dłoni i ciężko usiadł na dywanie. Lokal z wolna wypełnij się choinkowym zapachem gotowanego ginu. Beauvoir porwał z lady srebrną gaśnicę i spryskiwał dymiącą kotarę, póki nie skończył się nabój CO, i nie opadł strumień gazu.
— Masz szczęście, Bobby — stwierdził, odrzucając gaśnicę przez ramię. — Brat Jammer już nigdy nie wciśnie klawiszy na żadnym deku…
Jackie przyklękła i cmoknęła na widok ręki Jammera. Bobby szybko odwrócił głowę.
ROZDZIAŁ 26
WIG
— Wiesz — odezwała się Rez, wisząc przed Marly głową w dół — to właściwie nie moja sprawa, ale czy ktoś może na ciebie czeka tam, gdzie lecimy? Rozumiesz, dostarczę cię tam, nie ma obawy, a jeśli nie dostaniesz się do środka, zabiorę z powrotem na JAL Term. Ale gdyby nikt nie chciał cię wpuścić, to nie wiem, jak długo miałabym ochotę czekać. To jest złom, a we wrakach siedzą czasem dziwni faceci.
Rez — czyli Therese, jak dowiedziała się Marly z laminowanej licencji pilota przypiętej do konsoli „Sweetjane” — ruszając w rejs zdjęła swoją roboczą kamizelkę. Marly, otępiała od tęczy derm, jakie Rez nakleiła jej na przegub, by przeciwdziałać gwałtownym mdłościom syndromu adaptacji kosmicznej, przyglądała się wytatuowanej róży. Wykonano ją w japońskim stylu sprzed setek lat i Marly pomyślała sennie, że jej się podoba. Zresztą Rez też się jej podobała. Była równocześnie twarda i dziewczęca, i troszczyła się o swoją niezwykłą pasażerkę. Przez chwilę podziwiała skórzaną kurtkę i torebkę, po czym wsunęła je do czegoś w rodzaju nylonowej siatki umocowanej do ściany jak hamak i wypchanej kasetami, drukowanymi książkami i brudnymi ubraniami.
— Sama nie wiem — zdołała wykrztusić Marly. — Muszę spróbować jakoś się tam dostać…
Rez dopasowała uprząż anty-g pod pachami i na ramionach pasażerki.
— Wiesz, co to za pudło, siostro?
— Jakie pudło? — Marly zamrugała.
— Do którego lecimy. To część dawnych rdzeni Tessier-Ashpool. Kiedyś to były mainframe'y dla ich korporacyjnej pamięci…
— Słyszałam o nich… — Marly przymknęła oczy. — Andrea mi mówiła.
— Pewnie. Wszyscy o nich słyszeli. Kiedyś byli właścicielami całego Freeside. Zbudowali je nawet, ale potem padli i sprzedali. Rodzinną siedzibę kazali odciąć z wrzeciona i przeholować na inną orbitę, ale przedtem wykasowali rdzenie pamięci, wypalili je i sprzedali na złom. Handlarz jakoś nic z nimi nie zrobił. Nie słyszałam, żeby ktoś się tam włamał, ale tutaj człowiek mieszka, gdzie może… Zresztą chyba wszędzie… Mówią, że lady Jane, córka starego Ashpoola, wciąż żyje w starym kompleksie. Zupełnie zwariowana. — Jeszcze raz profesjonalnym gestem szarpnęła uprząż. — W porządku. Rozluźnij się. Przez dwadzieścia minut mocno dam „Jane” ognia w dysze, ale dzięki temu szybko będziemy na miejscu, a myślę, że właśnie za to mi płacisz…
I znowu Marly zsunęła się w pejzaż zbudowany z pudełek, ogromnych drewnianych konstrukcji Cornella, gdzie trwałe pozostałości uczuć i wspomnień leżały wystawione za pochlapanymi deszczem płytami zakurzonego szkła, gdzie tajemniczy twórca uciekał przed nią po alejach brukowanych ludzkimi zębami, a paryskie buciki Marly stukały ślepo po symbolach wykreślonych poszarzałymi złotymi koronami. Twórca pudełek był mężczyzną, nosił zieloną kurtkę Alaina i bał się jej ponad wszystko. „Przepraszam”, wołała, biegnąc za nim. „Tak mi przykro…”
— Tak. Therese Lorenz, „Sweet Jane”. Chcesz numer? Co? Tak, pewno że jesteśmy piratami. A ja to pieprzony Kapitan Hak… Słuchaj, podam ci numer i możesz sobie sprawdzić… Już mówiłam, mam pasażerkę. Proszę o pozwolenie i tak dalej… Marly Cośtam, przez sen mówi po francusku…
Powieki Marly zadrżały, uniosły się. Rez wisiała w uprzęży tuż przed nią; każdy mięsień jej grzbietu rysował się wyraźnie.
— Cześć — powiedziała, odwracając się w uprzęży. — Przepraszam. Obudziłam ich dla ciebie, ale dziwnie gadają. Jesteś wierząca?
— Nie — odparła zdumiona Marly. Rez skrzywiła się.
— Mam nadzieję, że zrozumiesz coś z tego bełkotu.
Wysunęła się z uprzęży i wykonała ciasne salto w tył, co doprowadziło ją na centymetry od twarzy Marly. Włókno światłowodu ciągnęło się od jej ręki do konsoli i po raz pierwszy Marly zauważyła delikatne jasnoniebieskie gniazdo wszczepione gładko w skórę na przegubie dziewczyny. Rez nasunęła jej na ucho mikrosłuchawkę i poprawiła sterczącą z niej przejrzystą rurkę mikrofonu.
— Nie macie prawa nas tutaj niepokoić — odezwał się męski głos. — Nasza praca jest dziełem bożym. My jedni widzieliśmy Jego prawdziwe oblicze.
— Halo! Halo, słyszy mnie pan? Nazywam się Marly Krushkova i mam do pana pilną sprawę. Albo do kogoś na tych współrzędnych. Moja sprawa dotyczy serii pudełek, collage'y Twórcy tych pudełek może zagrażać wielkie niebezpieczeństwo! Muszę się z nim widzieć!
— Niebezpieczeństwo? — Mężczyzna zakaszlał. — Jedynie Bóg stanowi o ludzkim losie! Nie znamy lęku! Ale i nie jesteśmy głupcami…
— Proszę mnie wysłuchać. Josef Virek zatrudnił mnie, żebym odszukała twórcę pudełek. Ale teraz przybywam, żeby pana ostrzec. Virek wie, że pan tu jest i jego agenci prawdopodobnie mnie śledzą…
Rez przyglądała się jej z uwagą.
— Musi mnie pan wpuścić. Opowiem więcej…
— Virek? — Chwila milczenia, wypełniona trzaskami zakłóceń. — Josef Virek?