— Pracowałam — wyjaśniła. — Przez kilka dni. Co do narodowości, to sądzę, że Herr Virek jest jedynym obywatelem narodu składającego się z Herr Vireka.
— Chwytam, o co ci chodzi — oznajmił Jones. — Z tymi bogatymi dupkami zawsze dzieje się to samo, chociaż są bardziej zabawni niż te piekielne zaibatsu… Trudno się spodziewać, żeby zaibatsu spotkał krwawy koniec. Weź starego Ashpoola… Był moim rodakiem, poważnie… Zbudował to wszystko i mówią, że własna córka poderżnęła mu gardło. A teraz jest nie lepsza niż stary Wig, zadekowana gdzieś w rodzinnym zamku. To Miejsce, rozumiesz, było kiedyś jego częścią.
— Rez… To znaczy moja pilot, mówiła coś takiego. A moja przyjaciółka w Paryżu wspominała ostatnio Tessier-Ashpoolów. Klan przeżywa okres zaćmienia, prawda?
— Zaćmienia? Raczej spłynęli do ścieku. Pomyśl tylko: wleczemy się właśnie przez coś, co było rdzeniami danych korporacji. Wrak kupił jakiś handlarz z Pakistanu: powłoka jest w porządku, a w obwodach znajdzie się sporo złota, ale odzysk nie jest tak tani, jak niektórzy by chcieli… Więc wisi tu, i tylko stary Wig dotrzymuje mu towarzystwa, a wrak Wigowi. Przynajmniej dopóki ja tu nie trafiłem. Pewnie w końcu przylecą robole z Pakistanu i zaczną ciąć… To zabawne, jak duża część tego złomu ciągle jeszcze działa, przynajmniej czasami. Słyszałem historię, zresztą dlatego tu przyleciałem, że zanim je wypalili, T-A wymazali rdzenie do czysta…
— Ale sądzisz, że nadal funkcjonują?
— Boże wielki, pewnie. Mniej więcej tak jak Wig, jeśli nazwiesz to funkcjonowaniem. A jak myślisz, czym jest ten twój artysta?
— Co wiesz o Maas Biolabs?
— Czego masa?
— Maas. Produkują biochipy.
— A, ci… No więc to mniej więcej wszystko, co o nich wiem.
— Czy Ludgate o nich wspominał?
— Możliwe. Nie powiem, żebym przez cały czas go słuchał. Wig dużo gada…
ROZDZIAŁ 27
STACJE ODDECHU
Prowadził ich przez aleje otoczone pordzewiałymi zboczami martwych pojazdów, z dźwigami złomowymi i czarnymi wieżami pieców. Kiedy wjeżdżali w zachodnie obrzeża Ciągu, trzymał się ciemnych uliczek. W końcu rozpędził poduszkowiec wzdłuż ceglanego kanionu. Pancerne burty skrzesały iskry, gdy wbił się ciężko w ścianę poczerniałych od sadzy, zbitych odpadków. Lawina śmieci runęła w dół, pokrywając wóz niemal w całości. Wtedy puścił kierownicę i patrzył, jak styropianowe kostki huśtają się w przód i w tył, z boku na bok. Od dwunastu przecznic wskaźnik paliwa stał na zerze.
— Co tam się stało? — spytała. Policzki miała zielone w blasku instrumentów.
— Zestrzeliłem śmigłowiec. Właściwie przypadkiem. Mieliśmy szczęście.
— Nie, potem. Ja… Miałam sen.
— Co ci się śniło?
— Wielkie kształty. Ruszały się.
— Miałaś jakiś atak.
— Czy jestem chora? Dlaczego firma chce mnie zabić?
— Nie sądzę, żebyś była chora.
Rozpięła uprząż, przeczołgała się przez oparcie na tył, gdzie spali.
— Miałam zły sen…
Zadrżała. Wysunął się z uprzęży i popełzł za nią, przytulił, głaskał, wygładzał włosy na jej delikatnej czaszce, przesuwał za uszy. Jej twarz, zielona w słabym lśnieniu, była jak coś wyrwanego z koszmaru i porzuconego, z gładką cienką skórą naciągniętą na kości. Czarną bluzę miała do połowy rozpiętą; przesunął palcem po delikatnej linii jej obojczyka. Skóra była chłodna, wilgotna od potu. Przylgnęła do niego.
Przymknął oczy i zobaczył swoje ciało na łóżku poprzecinanym pasami słonecznych promieni, pod obracającymi się powoli łopatami wentylatora. Ciało poruszające się w górę i w dół, wstrząsane niczym amputowana kończyna, i głowę Allison odrzuconą do tyłu, otwarte usta, zęby pod ściągniętymi wargami…
Angie wtuliła twarz w jego szyję.
Nagle stęknęła, zesztywniała, odsunęła się.
— Najemniku — zabrzmiał głos.
Błyskawicznie znalazł się przy siedzeniu kierowcy; lufa Smith Wessona pojedynczą linią odbiła zielony blask instrumentów, błyszcząca głowica u wylotu przesłoniła jej lewą źrenicę…
— Nie — powiedział głos. Opuścił broń.
— Wróciłeś…
— Nie. Legba przemawiał do ciebie. Ja jestem Samedi.
— Sobota?
— Baron Sobota, najemniku. Spotkałeś mnie kiedyś na zboczu. Krew leżała na tobie jak rosa. Tamtego dnia piłem z twego przepełnionego serca. — Ciało Angie szarpnęło się gwałtownie. — Znasz to miasto…
— Tak.
Widział, jak mięśnie twarzy napinają się i rozluźniają, kształtując jej rysy w nową maskę.
— To dobrze. Zostaw tu pojazd, jak zamierzałeś. Ale ruszaj szlakiem stacji ku północy. Do Nowego Jorku. Dzisiaj. Tam poprowadzę cię z wierzchowcem Legby, a ty dla mnie zabijesz…
— Kogo zabiję?
— Tego, kogo najbardziej pragniesz zabić, najemniku. Angie jęknęła, zadrżała i zaczęła szlochać.
— Już dobrze — powiedział. — Jesteśmy w połowie drogi do domu.
To bezsensowne zdanie, pomyślał, pomagając jej usiąść. Żadne z nich nie miało domu. Znalazł w parce paczkę naboi i wymienił ten, który wystrzelił w hondę. Odszukał w skrytce poplamioną farbą brzytwę i odciął wzmocnioną podszewkę kurtki; miliony mikrorurek izolacji zwijało się za ostrzem jak węże. Kiedy skończył, wsunął Smith Wessona do kabury i włożył parkę. Zwisała z niego w fałdach jak za luźny prochowiec, ale całkowicie maskowała wypukłość potężnego rewolweru.
— Dlaczego to robisz? — zdziwiła się. Grzbietem dłoni otarła wargi.
— Bo na zewnątrz jest ciepło, a muszę ukryć broń. — Wcisnął do kieszeni saszetkę pełną używanych nowych jenów. — Chodźmy — rzucił. — Musimy złapać metro.
Krople kondensacji ściekały bezustannie ze starej kopuły Georgetown, zbudowanej czterdzieści lat po tym, jak boleściwi Federalni wyprowadzili się na rubieże McLean. Waszyngton był miastem Południa, był nim od zawsze; jadąc pociągami od Bostonu przez kolejne stacje, człowiek czuł, jak zmienia się atmosfera Ciągu. Drzewa w dystrykcie rosły bujne i zielone, a ich liście przesłaniały łukowe lampy, gdy Turner i Angela Mitchell szli po spękanych chodnikach do Kręgu Duponta i stacji. Na placu stały beczki, a ktoś rozpalił ognisko ze śmieci w gigantycznym marmurowym pucharze pośrodku. Milczące postacie siedziały nieruchomo przy rozłożonych kocach, zastawionych surrealistycznym zestawem towarów: napęczniałe wilgocią okładki czarnych plastikowych audiodysków obok poobijanych protez kończyn z prymitywnymi sprzęgami nerwowymi, zakurzone szklane słoje pełne owalnych blaszek z numerami, pliki wyblakłych pocztówek, tanie indyjskie trody owinięte jeszcze w folię hurtownika, nie dopasowane ceramiczne komplety solniczek, kij golfowy z wytartym skórzanym uchwytem, szwajcarskie scyzoryki z brakującymi ostrzami, wgnieciony blaszany kosz na śmieci z litografią twarzy prezydenta, którego nazwisko Turner niemal sobie przypominał (Carter? Grosvenor?), niewyraźne hologramy Mauzoleum…
W cieniu przy wejściu na stację Turner potargował się cicho z chińskim chłopcem w białych dżinsach, wymieniając najmniejszy z banknotów Rudy'ego na dziewięć aluminiowych żetonów z wybitym ozdobnym logo OMBA Transport.
Dwa takie żetony pozwoliły im wejść na stację. Trzy zniknęły w automatach, wymienione na marną kawę i czerstwe drożdżówki. Pozostałe cztery powiozły ich na północ pociągiem mknącym bezgłośnie na magnetycznej poduszce. Turner oparł się, objął Angie ramieniem i udawał, że zamyka oczy; obserwował ich odbicie w oknie naprzeciw: wysoki mężczyzna, wychudzony i nie ogolony, przygarbiony pod ciężarem porażki, i skulona obok dziewczyna o pustych oczach. Nie odezwała się od wyjścia z zaułka, gdzie zostawili poduszkowiec.